22 kilometr.
Punkt odżywczy. Na stole banany, suszone owoce, coca cola, herbata, ciastka, orzeszki. Napycham się namiętnie tym wszystkim. Mój organizm jeszcze przyjmuje pokarmy dobrze. Trochę w sumie zgłodniałem więc korzystam z przysmaków jak należy. Dopełniam wodę w bukłaku, garść orzechów i ciastek razem kubkiem herbaty do ręki i idę dalej. Powoli pochłaniam wyprawkę, 3 minuty na ułożenie jedzenia by go nie zwrócić i biegnę dalej!
W głowie znowu myśli: kurcze, przedwczoraj prowadziłem tutaj wycieczkę, a teraz tyram… 🙂 Pierwsza golgota (ciężkie podejście) przede mną.
W sumie dobrze jest być przewodnikiem. Człowiek nie potrzebuje mapy, wie co ma przed sobą, a co już za sobą. Ta myśl jest zarówno dobra, jak i zła. Dobra po tym względem, że nie załamuję się z myślami: „Kiedy koniec! Ile jeszcze!?”. Tylko wiem, że tyle i tyle górek o takim przewyższeniu mnie czeka. Zła, gdyż wiedząc ile jeszcze mam przed sobą, łatwiej wpaść w panikę i kryzys…
Tak więc zaczynam podejście na Kozie Żebro, pierwsze z największych jednorazowych przewyższeń na całym biegu. I rzeczywiście, ścianka. Nic się tu nie zmieniło, erozja za wolno działa. Wyrównuję oddech, zapinam stały bieg i krok za krokiem bez spoczynku szturmuję górę. Cholera, poszło szybko! Za szybko. To był sygnał by nie trzymać takiego tempa, bo na podobną ściankę za około 80 km (Cergowa) z takim entuzjazmem wchodził nie będę :).
Zbiegam po ostrym zboczu do Regetowa. Pełno kamieni, noc więc maksymalnie koncentruję się by nie zjechać, obić tyłka albo co gorsze skręcić pewne newralgiczne miejsca. Wybiegam z lasu i kolejna przestrzeń przede mną. Mijam nieczynną już w tym okresie bazę studencką SKPB. Niewidoczna w mroku. Hmm zapewne mało kto wie, że tutaj coś takiego klimatycznego istnieje. Każdy podążą za światłem własnej latarki i napiera z językiem na przedzie. Lub bez… Dobrze jest wiedzieć co mijam. Szlak oznaczony do tej pory idealnie. Tu i ówdzie powiewają żółte wstążki z logo Łemkowyny, które w dzień niestety czasem zlewały się żółtymi liśćmi. Nie przeszkadza mi to bynajmniej, na taśmach zawieszone odblaski, a nawet gdyby przez dłuższy czas nie widzieć oznaczenia to przecież mknę przez Główny Szlak Beskidzki, a więc wiem, że na słupach, drzewach i gdziekolwiek się da szukać należy oznaczeń szlaku koloru czerwonego.
Wbiegam na Rotundę.
W mrokach ciemności mijam jeden z najpiękniejszych cmentarzy okresu I WŚ – nr 51. Projektowany przez Dusana Jurkovica. Przypomina mi się Operacja Gorlicka, Łapanowsko-limanowska oraz krwawe boje, o których czytałem w różnych artykułach. Ku chwale pamięci poległych żołnierzy! Ileż to razy człowiek zachwycał się nad pięknem architektonicznym tego obiektu. Teraz przemykam po lewej stronie pośród majaczących w nocnym niebie gontyn. Cmentarz za dnia piękny – projektowany z nawiązaniem do łemkowskiej architektury. Tylko dzięki obrazom w pamięci przypominam sobie o majestacie tego miejsca. Nie zatrzymując się napieram dalej.
Zbiegam do Zdyni.
Miasto łemkowskiej watry i szalonych imprez ze słynnym trunkiem o nazwie „kropka”. Kto chętny dowiedzieć się z czym to się pije – zapraszam do kontaktu na priv :).
Podbieg asfaltem, by w końcu znowu skręcić w las. Tym razem na małe pasemko, ale jednak ciągnące się w poświacie nocy –
Popowe Wierchy.
Przy skręcie z szosy stoją wolontariusze biegu i dodają dopingu. Super sprawa! Akurat połączyłem się w tym trakcie z pewną ekipą, gdzie biegła dziewczyna. Wolontariusz krzyczy: jesteś 5 wśród kobiet. No to ładnie! To znaczy, że mam w miarę dobre miejsce! Kobiety też potrafią. Las, ścieżka. Wiele momentów zlewa mi się teraz w głowie przez tę ciemność. Człowiek uważa by się nie potknąć, kontroluje oddechy by nie złapać zadyszki i nie przesadzić. Później wszystko wróci i się upomni. Zresztą pod koniec upomniało się miażdżąc mi głowę i nogi trudami biegu.
Dobiegam do Krzywej, a następnie Wołowca.
Miejscowości, gdzie kipi duch Łemków, unosząc się w powietrzu. Około 45 kilometr biegu i… KRYZYS. Na punkcie odżywczym w Hańczowej za mało jednak pochłonąłem jedzonka, a tutaj jeszcze kilka kilometrów do Bartnego i kolejnego punktu odżywczego. Czułem jak odcięło mi pompę i silnik zgasł. Każdy krok był ciężki. Przeplatało się to z odruchami wymiotnymi, jakąś dziwną niemocą i obrzydzeniem do wszystkiego z biegiem na czele. Wyjąłem kabanosa, ser i czekoladę. Idę dalej. Stało się coś jeszcze gorszego. Skurcze… Raz na jednym udzie, raz na drugim. Kiedy ból skończył się z prawej strony, przechodził na drugą i męczył mnie niemiłosiernie. Kroki były katorgą, myślałem, że już koniec… Wyprzedziło mnie dwóch kolegów, a ja postanowiłem doczłapać do Bartnego i podziękować za imprezę. Co za żenada… co za porażka… Nawet 1/3 nie ukończył i dał dupy…