Jest taki bieg, który przebiega przez moje trasy treningowe. Mogę śmiało rzec, na moim podwórku. Słyszałem o nim, ale nie uważałem się wystarczająco dobry, by wystartować w takich zawodach. Zasadniczo ten bieg już raz dał mi łupnia w 2017 roku, kiedy zdmuchnęło mnie zapalenie oskrzeli i jedyne na co miałem siłę to wybrać pakiet startowy. Obiecałem sobie, że na imprezie w 2018 się nie poddam, a ta nadeszła bardzo szybko…
Życiówka, która dała mi popalić…
Zastanawiałem się nad dwoma dystansami. 115 km lub 70 km. Zbyt dużo asfaltu w pierwszej opcji przekierowało moje myśli na 70 km jako dobre wejście w pierwszy poważny sezon biegowy. Tak też się zapisałem.
70 km
Prawie 1700 m przewyższenia
Może parametry nie sugerują na teren typowo górski, Ba! Przecież to Pogórze. Jednakże zapowiadało się bardzo szybko i na to nastawiałem organizm oraz głowę.
Dzień wcześniej odebrałem pakiet startowy, tym razem z oskrzelami zapowiadało się wszystko w najlepszym porządku. Ten dreszczyk towarzyszący trzymał mnie cały czas. Dokupiłem trochę szotów magnezowych i udałem się do domu na kolację i sen.
12.05.2018
Dzień startu
Podniecenie nie odpuszczało mnie nawet podczas snu. Budziłem się co chwilę POBUDZONY jakby to już była 5:00 czyli pobudka i poranne ogarnianie. Przy właściwej godzinie wstałem całkiem rześki i wyspany. Teraz interesowały mnie tylko 2 rzeczy: dobrze zjeść i zrzucić balast przed biegiem co by nie męczyło w trakcie. W sobotnie godziny poranne ruch w stolicy Podkarpacia jest znikomy, mimo tego wyjechałem z domu około 6:10 by być spokojnym, a także rozeznać jak wygląda miejsce startu: wszak jeszcze nigdy nie brałem udziału w tychże zawodach.
Dojeżdżając w pobliże rynku tu i ówdzie widziałem przebierających się przy samochodach biegaczy – wiedziałem, że czas i kierunek właściwy. Sam już byłem ubrany i przygotowany. Przywdziałem na siebie zbroję w postaci czapeczki oraz plecaka i w drogę na rzeszowski rynek.
6:30
Biegaczy jeszcze mało, ale zdążyłem zauważyć grono znajomych, więc udałem się do nich. Justyna wraz z Mężem delikatnie przestępowali z nogi na nogę rozciągając się i mentalnie przygotowując do startu. Tej godziny startowały 2 dystanse: 50 i 70 km. Zamieniliśmy kilka słów, pożyczyliśmy sobie szczęścia i dopalaczy podczas biegu. Bardzo szybko wybiła godzina startu.
7: 00 START
W głowie jak zawsze milion myśli: jak to będzie? Czy dam radę? Jak z wodą? Jak z nogami? Jak z wydolnością? Czy coś mnie boli? Nie nic póki co nie boli… A jak zaboli? No to będę biegł dalej… itd. ? Jedno jednak najbardziej wbijałem sobie do głowy: by zacząć wolno, na ściganie jeszcze przyjdzie czas w dalszej części. Słowa Trenera stawiałem ponad wszystkie inne „prawdy”, które przewijały mi się przez głowę.
Tempo startowe miałem dobre w granicach 5-5:30 min/km, porównując się jednak z czołówką (zakaz robienia takich rzeczy!!!) było to około 30-60 s/km gorzej. Za to startowe porównywanie dostałem później solidne baty od mojego organizmu. Tak spokojnie biegnąc gdzieś w 1/3 stawki polecieliśmy ulicą Lwowską na rondo na Pobitnem i dalej w kierunku Krasnego. Na kawę do domku hehe. Na osiedlu Wilkowyja skręciliśmy z głównej trasy A4 w kierunku Słociny i po 6 km zaczął się bardzo dobrze mi znany z treningów podbieg na grań masywu Magdalenki lub jak kto woli Kopca z punktem kulminacyjnym 394 m.n.p.m.
Trasę opisuję szczegółowo, gdyż do tego momentu jest mi to teren rewelacyjnie znany, gdyż to mój poligon biegowy. Na granicy lasu, po około 7-8 km miałem średnie tempo 5:20 min/km. Wydolność i samopoczucie było bardzo dobre, wydawało mi się, że nie przesilam organizmu i biegnę bardzo spokojnie. Tylko mi się wydawało, życie miało pokazać w dalszej części biegu.
Pierwszy podbieg
Lekkim truchtem snułem się za biegaczami, tymi którzy mieli za wolne tempo – wyprzedziłem i uplasowałem się za 4 ultrasami, którzy na tym odcinku mieli pasującą do mojej wydolności prędkość. Do 32 kilometra trasę miałem wspólną z zawodnikami na 50 km. Łatwo było ich odróżnić po kolorze numeru startowego: granatowy to 70 km, zielony 50 km. Akurat tych czterech panów połączyło się w zielonych barwach. Ustabilizowałem tempo i napierałem po lesie słocińskim żółtym i czerwonym szlakiem turystycznym.
Po drodze spotkałem Szczepana, dobrego i cholernie szybkiego druha, który w imprezie nie brał udziału ale sprzedał mi szybką informację, że do pierwszego mam około 10-15 minut straty. Dopiero 10 kilometr biegu, a już taka strata. Jednak czołówka mocna, zacząłem się zastanawiać nad przyspieszeniem, ale znowu przed oczami pojawił mi się Trener: nie szalej! Na ściganie jeszcze przyjdzie czas, to dopiero początek! Posłuchałem, na całe szczęście posłuchałem!
W kierunku Tyczyna
Pierwszy punkt żywieniowy był na 22 kilometrze w Tyczynie. Przed startem zastanawiałem się, czy wystarczy mi 1 bidon z zawartością 500 ml płynu, czy wziąć 2. Jak dobrze, że zdecydowałem się na tę drugą opcję! Skwar i ciepło tego dnia dołożyło swoje cegiełki do całości. Na zbiegu do Tyczyna uplasowałem się za 3 wojownikami, którzy dzielnie walczyli na dystansie 50 km. Ze względu na dosyć mocne tempo puściłem się za nimi, a zbiegając nawet ich wyprzedziłem.
Spokojnie, bez szarpania dotarłem do punktu w pierwszej dziesiątce. Bez żadnego podpalania, zaopatrzyłem się w wodę i izotoniki, pozdrowiłem urocze wolontariuszki i ruszyłem dalej za Panami, którzy na punkcie obrobili się szybciej. Bieg w ich wydaniu był dla mnie na tyle mocny, że nie było sensu wyrywać się do przodu jak młody wilk, ani także zostawać z tyłu, no bo trzeba było coś powalczyć. Zmotywowany udałem się za nimi i dotarliśmy tym na kolejny punkt żywieniowy. Już bez ekscesów, na mocnych podejściach przerzuciłem się do marszu.
Grzybek 32 km
Kubeł zimnej wody na głowę, drożdżówka z czekoladą, masa wody i już byłem gotowy do dalszej drogi. Tutaj ścieżki się rozwidlały, więc kolegów z dystansu 50 km pożegnałem i tym sposobem zostałem sam. Ciągle na 9 pozycji miałem zamiar dalej wykonywać swój plan.
Pierwsze oznaki kryzysu
Ruszyłem w drogę i tak zacząłem mój pierwszy mały kryzys, który w sumie nie był typowym, gdyż dotyczył plecaka. Stanowczo za luźno go ścisnąłem i zaczął mi podskakiwać z pełnymi bidonami wody. Było to na tyle irytujące i wybijające z rytmu, że musiałem te bidony przytrzymywać. Trzeba jakoś temu radzić! Więc wypiłem trochę wody.
Skaczący plecak dosyć mocno obtarł mi barki, co poczułem dopiero podczas poimprezowej kąpieli.
Tak zbiegłem do Zarzecza. Płynnie z tego kryzysu przeszedłem w drugi. Około 45 kilometra zaczęło brakować mi świeżości i mocy na podejściach. Podchodzenia w moim wydaniu stawały się co raz wolniejsze i bardziej męczące. Przerodziło się to w niemożność biegnięcia nawet po płaskiej powierzchni. Ten ogólny kryzys przyszedł w ciągu 5 km, po czym o zgrozo trzymał mnie do samego końca.
20 kilometrowa walka o przetrwanie
Jak zawsze liczyłem na to, że przyszedł kryzys, trochę poczłapię, przejdzie i pobiegnę dalej. Tymczasem on nie przechodził. Bardzo szybko zaczęły mnie łapać skurcze, które trzymały mnie do samego końca. 20 kilometrów nieprzerwanych skurczy. Po cztery na każdą nogę. Momentami musiałem przysiadywać gdyż skurcz niebotycznie wykręcał mi nogę. Delikatnie poruszałem się do przodu. Tak już było do samej mety. Skurcze zabiły moje tempo, jedyne co miałem w głowie to do przodu, byle do przodu. Tak ze Zgłobienia człapałem i przybliżałem się do Zwięczycy, gdzie czekał mnie ostatni odcinek wzdłuż rozlewiska Wisłoka, dalej Wisłokiem przez Bulwary i podbiegiem do rzeszowskiego rynku. Na tych ostatnich 10 kilometrach wyprzedziło mnie 4 biegaczy. Z dobrej 9 pozycji skończyłem bieg na dobrej 13.
Życiowy sukces w ogromnych bólach.
Tak mogę skwitować Ultramaraton Podkarpacki. Próbowałem gonić najlepszych – dowiedziałem się jak daleko mi jeszcze do nich. Winę na skurcze zrzucałem na odwodnienie i za małą ilość szotów magnezowych. Dzisiaj wiem, że zajechałem maksymalnie organizm, a on tylko na to odpowiedział. Forma życiowa, tempo życiowe, pozycja życiowa. Najdłuższy kryzys jaki miałem podczas biegania był właśnie tutaj – na ostatnich 20 kilometrach Ultramaratonu Podkarpackiego, dlatego tym bardziej jestem zadowolony, że zająłem tak wysokie miejsce 😀