136 kilometr
Jeszcze trochę szczytem i zbieg w dół otwartym terenem do wsi Przybyszów. Tam ostatni punkt odżywczy. Wiem, że jeszcze około 14 km do mety! Mój organizm już zupełnie nic nie przyjmuje, jadłby oczami, a resztą zwracał. Wiem jednak, że nie jedząc odetnie mi palnik i zostanę z niczym. Wpycham ciastka, próbuję paluszki, ładuję na siłę banany, popijam herbatą na zmianę z coca colą. Jakoś wchodzi. Jeszcze jeden paluszek, banan. Hej, ku ostatniemu odcinkowi! Zaczynam podbieg na Wahalowski Wierch. Oczywiście nie od razu. Pierwiej do góry, lasem, mozolnie, resztkami sił. By następnie znowu nudno granią, gdzie następuje kolejny upadek psychiki wśród pięknego bukowego lasu. A powinien on cieszyć… Nie dzisiaj. Nie drugiej nocy. Oczy mi się zamykają, trochę mi się wydaje, że płynę, unoszę się ponad ścieżką i błotem, a tymczasem snuję się niczym ostatnia sierota. Znowu odkryty teren. Na szczęście! To stok Wahalowskiego, gdyż także jest odkrytym pipantem (górą). Więc delikatnie do góry, pośród długo leżących tutaj, prrzegnitych stogów siana. Na górze ognisko, namiot. Ekipa ŁUT odznacza numery, po raz ostatni. Wszystko dzieje się po raz ostatni. Ta świadomość dodaj skrzydeł! Mijam tabliczkę z nazwą szczytu i łatwą do zapamiętania wysokością: 666 m.n.p.m. Wbiegamy z Mateuszem w las. Znowu błoto niemiłosierne, psychika podupada po raz enty. Prosto, mozolnie bez fajerwerków. W końcu zbieg w dół. To ten ostatni, ochoczo więc atakujemy do dołu. Po dłuższej chwili majaczy w dole światło, a ścieżka staje się pewniejsza. Cholera, nareszcie Komańcza! Dobiegamy do asfaltu, na prawo klasztor sióstr Nazaretanek, my natomiast bijemy w lewo. Ostatnie 2,5 km asfaltem, ku centrum wsi. Dobiegamy do drogi królewskiej, czyli tej łączącej Cisną z Zagórzem. Prosto zgodnie z taśmami i kolorem czerwonym Głównego Szlaku Beskidzkiego. Resztkami sił, ale biegniemy!
Wpadamy na linię mety. Kilka osób bije brawo, odpalam filmik, krzyczę „Jeeeeeeeaa!!!!”, po tym dzikim szale oklaski znowu się wzmagają, czerwony licznik wskazuje: 26 godzin 26 minut. Co za czas, co za emocje! Autoironia z mojej strony nie ma granic. Śmieję się z samego siebie i mojego niby wyczynu porównując się z tym co osiągnęli panowie z czołówki. Tutaj należy chylić czoło, bić pokłony i podrzucać ich do góry.
Mój „wyczyn” to fraszka. Jednak dla mnie jeden z największych! Nie spodziewając się dostałem w zamian za ukończenie biegu polar z napisem „finisher Łemkowyna Ultra Trail 150” w kolorze czerwonym. Mmmmm taki dla sangwinika :). Pysk mi się uśmiechnął. Kuśtykając siadam przy ognisku z łezką w oku, wypijam zupkę, jem pierogi, patrzę w ogień otępiale. Temperatura poniżej zera, szron wokoło, a ogniki harcują przed zwycięzcami morderczego dystansu…
Był bieg i się skończył. Przełamałem siebie po raz kolejny. Ile to już razy było? Kaleka ze mnie od tego łamania :P. Wszystkie bóle fizyczne i psychiczne, które chłostały mnie w twarz raz za razem są teraz mgiełką przeszłości i wspomnień, które powoli znikają. Pytanie, czy mogłem pobiec lepiej? Miejscami na pewno tak, ale czy ostało by sił na końcówkę? Czy przyszedłby kryzys wbijający mnie w ziemię i niepozwalający zrobić już ani jednego kroku naprzód? Strategia więc okazała się dobra. Wykrzesałem cały swój potencjał, dzięki czemu ukończyłem bieg w dobrym czasie. To było moje maksimum na rok 2015. Nie rzucam rękawic, wręcz przeciwnie. Podejmuję wyzwanie z samym sobą, bowiem przygoda dopiero się zaczyna a nazwisko Pabian i BRUBECK Pabiano Team w przyszłości powędruje znacznie wyżej w rankingach.
Dziękuję wszystkim, którzy mnie mentalnie wspierali podczas imprezy, sobie za mądre ukończenie biegu, firmie BRUBECK za możliwość uzbrojenia mojego ciała w ciuchy termo, które spisały się REWELACYJNIE, odprowadzając pot i cechując się szybkim schnięciem na ciele. No to co? Gramy dalej! 😀