Czas: 26 h 26 min
Miejsce: 72/321
Drużyna: BRUBECK Pabiano Team
Trasa: Krynica Zdrój – Komańcza, Głównym Szlakiem Beskidzkim
Dystans: 150 km
Przewyższenie: +5860m/-5970m
Do tej pory bywało tak, że jak zrobiłem coś ponad siebie, gdzie kląłem w trakcie jak szewc i miałem tego dosyć na kilka ładnych tygodni. Wstręt, obrzydzenie, afront, slangowo – dobitnie – na czasie jeden wielki HEJT. Tak było po pierwszej setce w moim życiu. W czasie biegu KIERAT 2013 zarzekałem się, że nigdy więcej. Skrajne emocje, które nakazywały już
w trakcie zawinąć buciki i obrazić się na to, że startuję w takiej rzeźni dla ciała i umysłu. Po co? Idąc dalej wydarzeniami
z przeszłości, czyli ta sama impreza rok później: znowu, co ja tu robię!? Ukończyłem ze słowami: „Mam dość, pieprzę to już!” Zleciał czas, zdobyłem Pik Lenina (7134 m.n.p.m. – relacja się tworzy, cierpliwości! :)). 20 dni siedzenia pod górą, 20 dni niemycia się, ciągle ten sam obraz, ta sama ścieżka, ptaki wyżarły schabowe z Polski, jednak góra zdobyta. Tym razem już na prawdę – mam dość, nigdy więcej…
… Hmm, ale po co ten wstęp?
Nie lubię biegania – lubię wyzwania.
Codzienne bieganie wśród domostw i po asfalcie nie jest bynajmniej spełnieniem moich aktywnych marzeń. Szukałem więc alternatywy. Skoro kocham góry i mogę tam robić wszystko, zacznę biegać po górach! HA! Takie rozwiązanie jest akceptowalne dla mojego wewnętrznego systemu dopuszczania do realizacji. Dlatego by dobrze przygotować się do takiego startu, muszę poświęcić się tu i teraz (biegać, trenować), aby cieszyć się nagrodą znacznie większą!
Zauważyłem, że w moim przypadku nie chodzi o to, by czerpać radość w trakcie wykonywania pewnych czynności (bieganie ogromnych dystansów, wchodzenie na siedmiotysięcznik). Nie cieszy mnie ciasteczko tu i teraz, ale tort, którym będę upajał się na końcu. Ważny jest cały ciąg wydarzeń, systematycznych treningów, wyrzeczeń żywieniowych i alkoholowych, czyli witaj o Nawyku i Samodyscyplino! Podczas przekraczania mety ŁUT 150 (skrót: Łemkowyna Ultra Trail) wspominam cały czas, który doprowadził mnie właśnie w to miejsce. To jest dla mnie spełnienie. Nie jest to sam bieg, ale wszystko co się złożyło na końcowy efekt.
Pamiętajcie – sukces to nie wydarzenie! Sprawia mi to radość, dlatego uprawiam ten sport!
W czasie kiedy skrobię dla Was tę relację jestem 1,5 dnia po biegu, kuśtykam jak kaleka, a nogi nie toną w zakwasie (to byłoby wybawienie), ale w jakichś bólach, które wcześniej były mi nieznane. Cóż, myślałem, że będę miał dość, że powiem sobie po raz kolejny: „Nigdy więcej idioto, to był ostatni raz”. Rodzina puka się w głowy, otoczenie nie rozumie. Żebym to ja miał rozumieć… Tymczasem zdziwienie! Siedzę w konwulsjach, tworzę i kontempluję: „Zajebisty czas, naprawdę dobrze Ci poszło mości BRUBECK Pabiano Team, wyprzedziłem masę ludzi, w ogóle ukończyłem ten szatański bieg, ale cholera miałem czas gorszy od najlepszego o 9 godzin!!! To skandal! Za rok masz gonić czołówkę”. Halo, a gdzie myśli, że „Już nigdy więcej!”? Dziwnie się czuję, gdyż nie mam odruchów wymiotnych, gdy pomyślę o tym co przeżyłem podczas startu, błocie, skrajnym upadku fizycznym i umysłowym, ale o tym jak się przygotować do następnego startu, by dogonić tych Ultrasów (ludzie, którzy biegają dystanse powyżej 42 km) z pierwszej dziesiątki!
Tutaj zajadę tym razem trochę z dziedziny innej :). Tym właśnie objawia się pasja, to co robić powinniśmy i w tym będziemy najlepsi. Mały dowód. Podczas biegu miałem kryzysów bez liku, odruchy wymiotne, jeden wielki ból, odrętwienie i każdy przymiotnik jaki tutaj zastosujecie będzie właściwy. Więc doprowadziło mnie to do granic nędzy. I co? Powinienem się obrazić! Przecież mój spokój jest cenniejszy niż ciuranie w błocie pod górę i z góry przez ponad 26 godzin! Tymczasem siedzę w ciepełku, regeneruję się powoli, dalej wszystko boli i… chcę tam wrócić! Chcę znowu zasmakować tej przygody, przetarzać się w błocie, wbiegać i zbiegać, być lepszy niż do tej pory. Uśmiecham się, mam sentyment, niby takie ciarki na ciele, gdy coś człowieka fascynuje i podnieca. Sprawia radość! Nieważne co to jest. Ważne, by było to Twoje i byś miał cały ten pakiet uczuć, które wskazują, że właśnie do tego jesteś stworzony. Przecież jeśli robisz coś z uśmiechem, zamiłowaniem, pasją i czas leci Ci przy tym jak szalony, to logiczne jest, że zrobisz to najlepiej jak potrafisz! Gdyż zależy Ci na tym i wkładasz tam całe serce. Zupełnie inaczej niż odliczanie godzin do końca dniówki…
Więc podsumowanie dowodu jest takie, że pewnie to jedna z moich pasji. Pewnie takich nieodkrytych, ale od tego się zaczyna. Odkryłem i kolejny Ultra Maraton przebiegłem!
No więc do rzeczy!
Nadszedł 23 października 2015 r. Bilet na start wykupiłem rok wcześniej, więc w kalendarzu ta pozycja już prawie pokryła się kurzem. O 10:00 zaklepałem transport na Blablacar i już około 15 ląduję w Krynicy Zdrój. Tym razem nie górsko-turystycznie, a z konkretną misją.
Melduję się na Hali Lodowej, ultrasi już chodzą po korytarzu. Wiecie, takie nerwowe siedzenie, podrygiwanie nogami, strzepywanie niby nadmiaru energii. HA poczekajmy na start! Na lewo przybity na ścianie regulamin, na prawo panie sprawdzające uposażenie. Bieg nie lada, więc i trzeba przestrzegać zasad.
Pierwszy stolik: „Musi Pan podpisać tę o to deklarację, że biegnie Pan na własną odpowiedzialność i w razie kontuzji nie będzie rościł żadnych praw.”. Taaa w razie kontuzji? Toż, to zniszczenie totalne, upadek, a nie jakaś kontuzja. Zresztą biegnę bo chcę, więc podpisać muszę, gdyż dalej mnie nie puszczą.
Kolejny stolik: weryfikacja sprzętu. Dumnie wyciągam sprzęt Armor od firmy BRUBECK, czyli bluzę DRY z długim rękawem i długie spodnie RUNNING FORCE. Idea taka, by całe ciało było pokryte ubiorem, inaczej dyskwalifikacja. Do tego rękawiczki termo, slipki tejże firmy, których wyciągać na szczęście nie musiałem i tym sposobem się stało, że BRUBECK pokrywa moje ciało.
Dalsza weryfikacja to 2 czołówki, folia NRC, plecak biegowy, bidon i kubek. Zastanawiałem się po kiego mam brać kubek na bieg??? Maślanka będzie po drodze, albo jakaś żętyca? Okazało się, że był to strzał w dziesiątkę, gdyż po podlatywniu na każdy punkt żywieniowy pierwszą rzeczą jaką robiłem to wyciągałem owy kubek i piłem colę, a następnie herbatę popijając znowu coca colą.
Uzupełnienie ekwipunku ultrasa to jeszcze dowód osobisty, kasa, kabanosy, żółty ser, mapa trasy, kurtka przeciwdeszczowa z kapturem i gotowy na rzeźnię!
Przeszedłszy pozytywnie etap weryfikacji idę do sklepu po banana i wodę, wracam do hali i lokuję się na korytarzu. Godzina 17. Robię przepak i wyładowuje sprzęt na bieg w jedno miejsce, reszta do dużego plecaka. Wyciągam karimatę, śpiwór i mam zamiar spać do 22. Niestety nie śpię, wegetuję przez 5 godzin. Przypomina mi się czas pod Mont Blanc, gdzie też 5 godzin leżałem w namiocie pod schroniskiem Tete Rousse z zamiarem nabrania sił i dalszego szturmowania szczytu. Czas ten jednak nie poszedł na marne. Mimo letargu ciało i tak się regenerowało. Około 22 podnoszę leniwie zwłoki i widzę, że jednak na chwilę straciłem świadomość. Obok mnie z pustki zrobił się niezły gwar ultrasów, którzy powoli przygotowali się rytualnie na ubój. Wspaniale było popatrzeć jak każdy stosuje inną technikę, w inny sposób zakłada skarpetki, ma swoje talizmany, specjalnie wiązane buffy, zapinane plecaki. Swoiste rytuały, które pozwalały każdemu wejść w odpowiedni stan nakręcenia i umysłowego przeprogramowania na to co za 2 godziny miało się rozpocząć.
Odprawa organizatora i dalej już każdy pogrążył się we własnym świecie przedbiegowej kontemplacji.
23:30
Idę z Tomkiem Komisarzem i kolegami na deptak krynicki, nieopodal Głównej Pijalni wód mineralnych. Tam gwar, czerwone światełka pulsują z tyłu na każdym plecaku. Zdjęcie na linii startu, łyk wody, przeżegnanie.
00:00
START!
Oczywiście pierwsze kilometry w kupie. Najpierw biegniemy w stronę pierwszej górki o nazwie Huzary. Asfaltem. Pozwoliłem sobie przebić się do czołówki, gdyż wiedziałem, że jak wejdziemy na szlak to wszyscy będą podążać gęsiego. Tak też się stało. Bez spiny i przyspieszania. W głowie cały czas mi się kotłowało: nie ciśnij do przodu, delikatnie i subtelnie, powoli. Zostaw siły na później. Z tym stukotem w głowie biegłem do przodu. Huzary zdobyte, kierujemy się na Mochnaczkę. Tam teren odkrył się na chwilę, przed nami objawiła się piękna, oświetlona cerkiew wśród bezkresnego mroku łemkowskiej krainy. Przede mną kilkanaście czołówek, za mną cały las. Wyglądało to przepięknie w tych ciemnościach. Ciśniemy dalej. Przez Mizarne by odwiedzić kolejne wioski nocą, czyli Ropki i Hańczową. Trzymam poziom, by nie dać się wyprzedzić, ale też nie gnam do przodu by połykać innych. Kawałek lasu i w końcu wybiegam na ścieżkę szutrową co świadczy, że Ropki przede mną. Dobiegam do Hańczowej.