Garmisch-Partenkirchen to nie tylko stolica skoków narciarskich i najbardziej znana miejscowość pod masywem Zugspitze, ale kultura i piękne zabudowania. Podążając Alpenstrasse tam zakupiliśmy pamiątki. Przeżyliśmy chwile totalnego przerażenia na jednej z najwyższych kładek na świecie – Highline 179. Nie mogliśmy przeoczyć zamku Neunschwanstein, by zrobić sobie fotkę na tle klasycznego obrazka z Walta Disneya. Dzień zakończył się nietypową kolacją w Füssen, gdzie poznaliśmy także wieczorne życie Bawarczyków.
Garmisch-Partenkirchen – Śniadanie pod masywem Wank
Nad rankiem zebraliśmy się szybko by znaleźć pierwszy lepszy camping w celu zażycia prysznica po całodniowej wyrypie dnia poprzedniego. Tam jednak odrzucili naszą prośbę. Dostęp do dobrodziejstw kurortu były tylko dla zarejestrowanych. Szybki wpad na prysznic nie wchodził w grę. Po namyśleniach postanowiliśmy skorzystać z małego parku wodnego w centrum Garmisch-Partenkirchen. Płacąc niewygórowaną cenę skorzystaliśmy z full opcji i z ulgą dokonaliśmy obrządku obmycia ciał. To było nasz SPA po zdobyciu najwyższego szczytu Niemiec – Zugspitze dnia poprzedniego. Świeżutcy pojechaliśmy pod kolej na jeden z górujących masywów nad miejscowością – kulminację Wank. Rozkładając się na parkingu nadszedł czas na śniadanie. Obok nas zaparkował większy samochód z Niemcem i Polką Ewą, którzy przymierzali się do zdobycia szczytu. W pogodnych i ciepłych rozmowach spędziliśmy czas na naszych obowiązkach. Oni – przygotowując się do wymarszu, my natomiast przyrządzają makaron z pesto. W pozdrowieniach pożegnaliśmy się. Jak to dobrze spotkać bratnie dusze na wyprawie ????.
Znajdź błąd w filmiku 😀
Centrum Garmisch-Partenkirchen
Najedzeni i szczęśliwi podjechaliśmy do głównego deptaka Garmisch-Partenkirchen. Zaparkowaliśmy kapkę wcześniej, gdyż naszą uwagę przykuła dosyć ciekawie wyglądają kawiarnia. Pozwalając sobie na już nie poranną kawkę i ciacho planowaliśmy dalsze wojaże. Udaliśmy się na Ludwigstrasse by porobić trochę zdjęć unikatowych zabudowań oraz kupić pamiątki w sklepie prowadzonym przez Polaka, który zasiedział się tutaj już ponad 20 lat. Mocne i zastanawiające to były słowa.
Ulica jest długa i piękna. Kunszt bawarskiego stylu uwypukla się praktycznie na każdej budowli w postaci pięknych malowideł. Same budynki są też ciekawe. Przechodząc całą trasę wzdłuż postanowiliśmy odłożyć mapę i się zgubić. Jak zawsze takie akcje mają u nas powodzenie. W pewnym momencie znaleźliśmy schody w kierunku północnym i udaliśmy się za nimi. Przechodząc obok podwórzy mieszkańców dostaliśmy się kilkanaście metrów wyżej, ponad główny deptak. Droga zmieniła się w szutrową ścieżkę i biegła równolegle do głównej. Znaleźliśmy się ponad zabudownaiami, z widokami na główny masyw z Alpspitze i Zugspitze. Ludzi tutaj nie było, droga była widać znana tylko mieszkańcom i przez nich wykorzystywana. Z radością przeszliśmy całość tej unikatowej trasy będą powyżej dachów zabudowań centrum Garmisch-Partenkirchen.
Tego jednego dnia o poranku usłyszeliśmy 2 niezależne opinie i polecenia odwiedzenia tybetańskiej kładki po stronie austriackiej. Uznaliśmy to za znaki i dalszy punkt na wyprawowej mapie.
Highline 179 – tybetańska kładka
Pojechaliśmy wg planu dalszym odcinkiem Alpenstrasse odbijając na stronę austriacką. W końcu droga nas wyprowadziła pod zawieszoną 115 m nad drogą kładkę łączącą 2 masywy. Zadzierając wysoko głowę znaleźliśmy parking i opłacając wejściówkę 8 euro rozpoczęliśmy podejście. Oczywiście i tutaj można było wyjechać kolejeczką zębatą pod samą kładeczkę. Po co jednak nam ta opcja, skoro mamy nogi, a po przygodach zeszłego dnia aż prosiło się by je trochę roztrenować. Przyjemnie bo w lesie i szeroką szutrową drogą dostaliśmy się do ruin kompleksu warownego zamku Ehrenberg. Całość składała się z 4 fortyfikacji: zabudowań i bramy w dolinie oraz obiektów znajdujących się na 3 wzgórzach. Między nimi rozciągała się kładka. Szczyt po drugiej stronie doliny to Fort Claudia, a całość posiada 14 sal ekspozycyjnych, gdzie dorośli i mali turyści uczą się historii. Sama kładka została zaprojektowana przez wybitnego austriackiego architekta Armina Walcha.
Czas jednak na emocje. Przeszliśmy przez bramkę odklepując bilet i zaczęło się. Bujanie, kołysanie, wiatry, brak stabilności i dziwne uczucia jak po mocnej libacji. Błędnik trochę świrował. Poszliśmy dalej. O ile ruchy do przodu były w miarę płynne to spojrzenie w dół przez kratownicę przerażało. Kurde! Pod nogami 115 m ściany powietrza niczym ogromnej paszczy pragnącej wyssać nasz strach! Im dalej człowiek myślał tym lepiej nie było. Przeszliśmy 400 m w jedną stronę i spowrotem. Wrażenia? Tam trzeba być i to przejść… 😀 Z perspektywy to śmieszne, szczególnie kiedy patrzyliśmy na ludzi ewidentnie mających problem z wysokością. Ich kurczowe trzymanie się poręczy mostu oraz telepanie nóg niczym struna na gitarze mówiły więcej niż każdy wydany dźwięk.
Zamek Neunschwanstein
Wracają w okolice alpejskiej bawarskiej autostrady zamarzyło nam się trzasnąć fotkę pod kultowym zamkiem w Neunschwanstein. Zwiedzanie i historia obiektu zbytnio nas nie interesowała, chcieliśmy po prostu zobaczyć, czy to jest ładne. Otóż tak. Pięknie posadowiony ten zamek, bo między potężnymi masywami górskimi na wzgórzu z lesistym pokryciem. Przed budowlą rozprzestrzenia się ogromne plato, pocięte mnoga ilością dróg i dróżek z równo dokoła przyciętą trawą. Znaleźliśmy najbardziej optymalne miejsce by strzelić sobie zdjęcie i posłuchać uroczego głosu Basi nucącej intro do bajek Walta Disneya. Poczułem się jak na wstępie do Kopciuszka czy Pięknej i Bestii. Aż się zachciało pooglądać. W zadumie i dziecięcych wspomnieniach pojechaliśmy dalej.
Kolacja w Füssen
Dzień przeżyć dobiegał końca, zadecydowaliśmy więc na urobienie jak największego odcinka Alpenstrasse aż zastanie nas zmierzch. Emocje niczym woda wzmogły głód. Daleko więc nie ujechaliśmy zatrzymując się w kolejnej większej miejscowości. Postanęliśmy blisko rynku by popatrzeć na wieczorne życie Bawarczyków. Mimo wirusa knajpy i ulicy były wypełnione masą ludzi. Szanujemy! Ten tłok jednak odbił się na naszych zamiarach, gdyż nie było miejsca by przycupnąć w karczmie, a tym bardziej nie było szans na znalezienie klasycznego Bratwurst! Uznałem to za skandal. Mnogość knajp i restauracji, a tam nigdzie w karcie dań słowa klucza nie zaznałem. Poplątaliśmy się po głównym deptaku, robiąc zdjęcia kolejnym ciekawym obiektom ozdobionym jakże pięknymi malowidłami. Zrezygnowany, a pocieszony przez Najlepszą Żonę zapakowałem się w samochód i pojechaliśmy dalej.
Zastała nas noc, powoli wyjeżdżaliśmy z miasta. Nagle po drodze na poboczu wyrósł samochód świecący się na kolorowo. Wokół ławeczki, a środku uwijało się dwóch przyjemnych panów z rysami ewidentnie arabskimi. Zapach przepalonego oleju do smażenia i mięsa niewiadomego pochodzenia wywołały euforię na mojej twarzy. Serce mi urosło. Nieważne co tam by mieli, chciałem to zjeść. Tak na stole wylądowały fryty oraz burgery srogich rozmiarów ociekające tłuszczem i serem dokoła. Kto by pomyślał, że ten wątek z Füssen zostanie zapamiętany przeze mnie jako najprzyjemniejszy. Przez żołądek do serca!
Wieczorny dojazd nad Grüntensee
Objedzeni niemiłosiernie wtoczyliśmy się do wehikułu, by w czkaniach i bekaniach ponownie zetknąć się z Alpenstrasse. Ciemno zrobiło się całkowicie, widoków dokoła ujrzeć nie sposób było. Gdzieś w oddali wysoko paliły się jakieś światełka sugerujące o kolejnym obiekcie zawieszonym na jakimś dwutysięczniku. Dojechaliśmy nad Grüntensee, gdzie okupiliśmy poboczny, mały parking pod lasem będący naszym przeznaczeniem na tę noc. Przy przygotowaniu samochodowego legowiska, łono Morfeusza powiedziało dzień dobry, a my światu dobranoc.