Moi drodzy to już przedostatni z serii 🙂
Dzień VI. 13 lipca – Wpiernicz psychiczny
Po nocnym ogarnięciu się wskoczyłem jeszcze raz na ambonę, zjadłem, zapakowałem wór i prę do przodu. Zaczęło się delikatnie przejaśniać i las pokazywał swoje dzienne oblicze. Minąłem Arłamów i wszedłem w dolinę paportniańską. Cały czas krocząc szutrem, dobrej jakości – idealnym dla rowerów. Dochodzę do Paportna (nieistniejącej wsi), wchodzę na Żytne i ładuję na Kalwarię Pacławską.
Codzienność kalwarii: Chcesz się umyć? Zapłać.
Dochodzę na górę. Pielgrzymi budzą się do życia, a ja idę prosto do miejsca, gdzie można zażyć prysznica. Starsza Pani nie odpuszcza. Taka jest, mniej chlubna strona miejsca pielgrzymkowego. Kalwaria = biznes. Niby przy okazji, ale z czegoś trzeba żyć. Strudzonemu piechurowi też nie odpuszczą. Płacę 5 zł i korzystam z prysznica. Przekuwam bąble, zwijam się pod wejściem. A tam młodzi już wyglądają, wyspani w namiotach, dumni, że zdobyli się na taki, survival, aby spać po biwakowemu. Może by tak zaprosić ich na Niebieskie Wyzwanie?
Mieliby drogę świętości w przeklętym lesie:) Po myciu zasuwam na Huwniki. Przekraczam Cedron ściągając niestety buty, gdyż minąłem most i poszedłem na około drogą.
Karczma, w której nie ma jadła…
Dochodzę do sklepu z karczmą obok. Zaglądam do karczmy, gdzie jak sama nazwa wskazuje można zjeść ciepłą strawę. Pytam Panią czy mogę coś zamówić, a ona na to, że nie ma ciepłego jedzenia. No to dziękuję i odchodzę. Robię zakupy w sklepie, jem konserwę. Znowu słyszę od sklepowego menelaosa, gdzie mam narty do kijków. Robię klasyczne haha… i odchodzę w kierunku góry Huwnickiej i Koniuszy.
Szlak jest tu dobrze oznakowany aż do Wapienicy, gdyż chodzą tędy pielgrzymi z Przemyśla. Napieram, więc przed siebie, dochodzę do Szybenicy uzupełniając wodę po drodze w domu prywatnym. Dalej szlak jest nudny. Wiedzie lasem gdzie jakiś ratrak rozrył ogromnie szeroką ścieżkę. Tak, jakby tam była jakaś trasa do narciarstwa biegowego. Potem leśną, szeroką szutrową drogą, dochodzę do Wapienicy mijając fort Helicha. Następnie idę na Prałkowską górę i fort Prałkowce. Oczywiście chodzi o forty Twierdzy Przemyśl jednej z największych w Europie początku XX wieku. Zbiegam do drogi. Tutaj łapie mnie ulewa. Pukam do prywatnego domku. Przyjmuje mnie Pani policjant. Przekuwam bąble i mimo iż Pani przekonuje mnie bym je zostawił, bo zrobię sobie jeszcze większą krzywdę.
Deszcz ustaje – idę dalej wzdłuż kilku rozwalonych bunkrów do Krasiczyna. Tutaj znowu leje jak z cedra. 1,5 godziny soczystego deszczu. Jem obiad, robię zakupy w sklepie, znowu siedzę w karczmie. Najedzony i gotowy do drogi czekam na koniec deszczu. Ustaje. Więc zabieram się i idę wzdłuż Sanu.
Oczywiście po deszczu mokro – przesiąkają mi szybko buty i witajcie bąble- już na całego! Dochodzą znowu do drogi, jednak na Popielową Górę nie idę. Nie ma ścieżki, chaszcze, wszystko mokre – szkoda się silić. Wyskakuję, więc na drogę i idę do Krzeczkowej. Z Krzeczkowej długi odcinek asfaltowo-szutrowy. Mijam miejscowości napieram w kierunku lasu.
Crossowiec
Dogania mnie miły chłopak na crossie – suzuki. Pyta się, dokąd idę tak przez całą wieś i w las? Mówię mu, że do Sufczyny. On na to, że to jeszcze bardzo daleko i bym wskakiwał na jego motor – on chętnie mnie podrzuci. Uwierzcie mi, miałem ochotę – pewnie nikt by się o tym nie dowiedział. Powiedziałem mu na szybko o projekcie. Pogadaliśmy chwilę. Pytał się czy nie boję się tak maszerować w nocy, w lesie. Natomiast ja go zagadnąłem czy: „Są niedźwiedzie?” On odrzekł: „Nie”. Kontynuuję: „Wilki?” Słyszę: „Też nie” No to wszystko gra, pomyślałem. Pożegnałem się z jegomościem i daję do przodu.
Mijam opustoszałe stanowisko retortów. Jem obok nich, ściemnia się, a leśne wypały, co raz bardziej zaczynają mnie przerażać w nocnej poświacie. Pakuję się, więc szybko i odchodzę dalej.
Dochodzę w mroku do Huty Brzuskiej. Tam pękają mi stopy po długim asfaltowym odcinku. Kładę się na drodze pod kościołem i „umieram”. Myślę sobie zasnę, ale jakoś przychodzi mi siła. Wstaję i napieram do góry. Zbliżam się lasem do grani i zaczynam schodzić do Sufczyny. Szlak biegnie łąka sięgającą mi po pachy, do tego towarzystwo mgły- z widocznością na 2 metry. Przemakają mi doszczętnie buty, spodnie i koszulka.
Piekielny koncert
Dochodzę w mroku i mgle totalnie mokry do miejscowości. Lokuję się na przystanku i jem. Jednak wokół zaczyna się koncert błyskawic i grzmotów. Przychodzą coraz bliżej, donośniej i nagle zaczyna niemiłosiernie lać. Myślę sobie znowu, no nic- przeczekam. Kładę się na ławce przystankowej, gdzie trzy belki położone wzdłuż, wbijały mi się niemiłosiernie w plecy, tyłek. Zasnąłem na 3 godziny.
Dzień VII. 14 lipca – Totalna załamka
Połamało mnie doszczętnie. Budzę się, a tu dalej leje. Czekam godzinę i nerwy zaczynają mi puszczać. Deszcz nie ustępuje. Dzwonię po raz kolejny do kolegi Rafała Bielawy i pytam się mistrzu, co robić? Rozmowa z nim, stawia mnie na nogi. Ubieram świeże skarpety, zakładam worki z Auchan na nogi i wpycham stopę w mokrego buta. Ubieram na siebie folię NRC tworzącą niby pałatkę i tak w totalnym deszczu napieram przed siebie.
Zaczynam podejście lasem na Piaskową. Droga stała się błotnista, zapadam się powyżej kostek w błocie i mielę w miejscu. Do tego nie ma oznakowania szlaku. Wszystko, co złe zebrało się w jednym czasie. Rozbiło mnie to totalnie. Rozpłakałem się jak dziecko i wydawało mi się, że nie ma sensu. Mimo tego napieram, sam nie wiem, jaką siłą do przodu. Chlupiąc w bagnach, klucząc i szukając szlaku, mając wszystko przemoczone i tylko zawartości worków w plecaku mam nadzieję, że są suche… Całkowicie upadłem na duchu. Tak się toczę mając w dupie czas i wszystko. Idę dłuuuugo lasem i w końcu wychodzi słońce. Pierwsza mała dawka optymizmu.
Znam to!
Wtem dochodzę do miejsca gdzie, kiedyś robiłem sobie mały wybieg wokół Dynowa. Droga na Piątkową Ruską – poznaję! Kurna Dynów niedaleko! Dam radę. „Nie pokona mnie pogórzański skurwysyn!” (oryginalny cytat zaczerpnięty ze wspomnień autora”)
Wbijam się na Kruszelnicę – tutaj szlak jest dobrze oznakowany. Docieram do zabudowań Dylągowej i droga zmienia się na szutrową. Tutaj znowu ni stąd, ni zowąd przychodzi kolejna ulewa! Przemacza mnie doszczętnie kolejny raz, wiatr zrywa nawet moją pałatkę z foli NRC. Mam znowu dosyć. Do tego wyrąbałem się konkretnie ze wszystkim na błocie, wpadając w głęboką kałużę. Przed Dynowem deszcz ustaje, ale zejście do Sanu jest strasznie błotniste i moje buty zaczynają ważyć 4 razy więcej i zostają w miejscu, kiedy unoszę nogę- schodzą z nóg. Tak, mając wszystko przeciwko sobie, docieram do zabudowań totalnie zmarnowany.
30 minut i jestem na rynku. Znajduję karczmę i tam się lokuję rozbijając się jak na biwaku. Zamawiam gulasz z mięsem i schaboszczaka. Najadam się obficie. Nakłuwam bąble i podejmuję ostateczne wyzwanie! 42 kilometry do Białej. Co to jest podług 400 już przemierzonych? Ubieram świeże, to znaczy suche, śmierdzące skarpety, wkładam po 2 siatki na stopy- zaciskam zęby z bólu, ubieram cuchnące koszulki i w słońcu napieram asfaltem w kierunku Jaworonika Polskiego.