Niebieskie Wyzwanie 2016 – Odc. 9 – Warto dojechać do końca

18 maja 2019
Niebieskie Wyzwanie 2016 – Odc. 9 – Warto dojechać do końca

Barszczyk!
Docieram do drogi i idę w kierunku Otrytu, do Dwernika. Po drodze pytam napotkanego w miejscowości człowieka, jak tutaj jest ze sklepami i karczmami. Otóż karczma jest i to jak piernik! „Caryńska” na wypasie i o dużym standardzie. Oczywiście zachodzę tam, jako brudas po całym dniu, myję się w umywalce i wyraźnie czuję, że odstaję od ludzi tam przebywających. Wszyscy pięknie ubrani, pachnący, czyści, odpoczywający, a tutaj przyszedł człowiek z lasu, już pełne 2 dni niemyty i zarośnięty jak „Rumcajs”.

Przecież jesteśmy w sercu Bieszczadów! Ludzie! Takie widoki na turystów wędrowców powinny być normalne! Zamawiam w barze barszcz z uszkami – bardzo dobry, który mi posmakował. Była to koronna zupa wyjazdu. Następnie domawiam placki po węgiersku i wszystko ładnie czyszczę z talerza. Po konsumpcji zawijam manatki i idę dalej. Po drodze zachodzę do mini sklepu i obławiam się zakupowo. Dostaję wszystko oprócz pieczywa. Na skrzyżowaniu jest jeszcze otwarty bar. Zachodzę i proszę o chleb. Panie nie chciały mi dać, gdyż miały ostatki do tostów. Mówię im o swoim projekcie, wadze wydarzenia i że ta potrzeba uzupełnienia pożywienia jest dla mnie konieczna, bo jutro też bieda ze sklepem. Płacę chyba potrójną cenę za kromki chleba i ruszam dalej.

Miejsce w górach, ale czy dla ludzi gór?

Pabian, ale nie Pabianic 🙂

Idę na Otryt, dochodzę w mroku do chaty Socjologa. Myślę sobie, mimo że idę nocą pójdę do Polan i tam zobaczę co dalej, z drugiej strony doszedłem do wniosku, że już dosyć forsowania i że warto skorzystać z opcji spania. Zostaję tutaj, ostatnią noc spędziłem na dechach w wiacie dygocząc niemiłosiernie z zimna. Pomyślałem: to tutaj się prześpię na miękkim. Tak też czynię. Rozwalam się ze sprzętem. Myję najważniejsze części ciała w litrze wody, gdyż bieżącej na schronisku nie ma. Wszak to schronisko! Brudną wodę wylewam i połowicznie oblepiony potem idę spać.

Dobrze wiedzieć, zejście z Otrytu.

Dzień V. 12 lipca – Czas na Pogórza
Zasypiam szybko. Standardowo po 3 godzinach się budzę. Sam! Bez budzika! Mój organizm zatrybił i nie potrzebował już nawet wspomagacza. Samoistnie stawiał się do pionu zaprogramowany na odpowiedni czas. Zwlekłem się, wszyscy oczywiście spali, 2 w nocy. Zjadłem na siłę kawałek konserwy, spakowałem wór i zarzuciłem na plecy.
Idę trochę ospały granią Otrytu. Płasko i czasami delikatnie do góry. Dochodzę do szutrowej drogi która zbiega do Polan, schodzę 2 godzinki w dół. Po drodze mijam pięknie dymiące retorty – do wypału węgla drzewnego. Zawsze tutaj działały i nadal prężnie grzeją.

Ostatnie bastiony legendarnego zawodu.

Dochodzę do Polan, nie spotykam sklepu, na szczęście mam jeszcze malutki zapas żywności. Szukam miejsca na popas. Wchodzę w Dolinę Paniszczewa. Łąki są piękne, pomyślałem, że znajdę kawałek miejscówki pod drzewem i tutaj zjem obficiej. Niestety bąki kąsają mnie niemiłosiernie.
Tak, więc napieram do przodu. Wychodzę ponad nieistniejący Paniszczew widząc po lewej Chrewt i zatokę potoku Czarny, tworzący jedną z odnóg zalewu Solińskiego. Idę do góry, bąki odpuszczają, znajduję trochę drzew i rozsiadam się między nimi, zajadając się po raz kolejny smalczykiem i bułką.

Góry Sanocko-Turczańskie.

Pakuję plecak i idę w stronę Łabisk i Teleśnicy Oszwarowej. Przebywałem ten odcinek, jakieś 3 lata temu i skojarzyło mi się, że szlak jest kiepsko oznaczony. Jednak zaskoczyłem się, bardzo miło. Nie było problemów z orientacją, no i dało się zauważyć ku mojemu zdziwieniu ślady butów turystów, opony rowerów, a także ślad jakiegoś motocykla, pewnie crossa. Tak dobrze prowadzony przetartym odcinkiem szlaku i znakami docieram do Teleśnicy.
Zachodzę do sklepu gdzie, piję zimną colę oraz zajadam się już któryś tam raz konserwą. Tak umocniony podchodzę na Bucznik w paśmie Żukowa dość szybko. Jednak ostatni odcinek wiodący na grań, jest spowity w łące, sięgającej prawie do głowy, bez wyraźnie zaznaczonej ścieżki – ogólnie ciężko się przez to idzie. Docieram do grani, a tam autostrada, idę nią chwilę i jest odbicie na północ do Równi. Zbiegam lasem, a raczej schodzę, bo kolana i mięśnie nie pozwalają na zbieg.

Szlak na Bucznik, ale którędy?

Standard Menelaosów sklepowych: „Gdzie masz narty?”
Docieram do miejscowości, wpadam pod sklep, nic nie kupuję tym razem, ponieważ jestem dobrze zaopatrzony w poprzednim sklepie. Tylko „żul” do mnie zagaduje z tekstem: „A narty gdzie?”. Myślę sobie, o co mu chodzi. Dopiero po kilku sekundach skojarzyłem, że mam kijki, a on chciał być zabawny. Potem kontynuuje bełkotem, że mieszka w górach, ale po górach nie chodzi, bo to głupota. Jednak był rok w wojsku i taki wycisk tam dostał, mimo tego, że taki z niego twardziel, iż takie góry to dla niego nic. No i wiecie:) Takie standardowe gadki i wychwalanie w małomiasteczkowym, zakompleksionym wydaniu. Posłuchałem, pokiwałem głową z uznaniem i poszedłem dalej.
Wbijam się szybko na Gromadzyń i znowu z ciężkością schodzę do Ustrzyk Dolnych. Docieram do jednej z największych miejscowości Niebieskiego Szlaku. Uradowany, że jestem na granicy turystycznych Bieszczadów, a tak naprawdę już w Górach Sanocko-Tuczańskich udaję się na rzeźnicką pizzę. Myślę sobie – teraz będzie już z górki. Nic mi nie grozi. Zaczynam ciachać kilometry i byle do mety! O jakże bardzo się myliłem….

Węzeł szlaków.

Na pizzy w Ustrzykach Dolnych. Myślał, że będzie już łatwo…

Naiwny...
Zjadłem zakupową porcję w sklepie i obładowany w świeże jedzenie i wodę zmierzam ku Kamiennej Laworcie. Kolejne podejście w wykonaniu na raz i w dobrym tempie. Mogę ująć: wyśmienitym tempie! Tam na szczycie spotykam dwójkę odpoczywających turystów i aż do samego Rzeszowa byli to ostatni wędrowcy, których spotkałem na szlaku!
Teraz 200 km totalnej, szlakowej samotności… Na Lawortę szlak jest elegancki, należycie oznaczony, piękny! Zaczynam, więc z uśmiechem na twarzy wkraczać w góry Sanocko-Turczańskie. Z czasem sobie myślę: jak mogłem być aż tak naiwny!
Zbiegam w podskokach. Początkowo szlak wiedzie w porządku, jednak od Dźwiniacza już kroczę w krzakach i szukam znaków. No nic – myślę sobie, na początek to jeszcze nic złego nie wróży! Udaję się dalej na pasmo Wysokiego Działu, potocznie nazywany Mostami. Tutaj szlak woła po raz kolejny o pomstę do nieba! Oznaczenie, co 50 drzew, gdzie się znakarzowi zamarzyło, nie pozostaje mi nic innego jak mapa i kompas do ręki, napieram do góry. Szlak wiedzie jakąś krętą drogą, oczywiście przez moczary – o ile faktycznie ten szlak tam jest wytyczony. Wreszcie wychodzę na odsłoniętą kopułę szczytową i już po betonowych płytach (zarośniętych trawą) dobiegam do drogi wiodącej z Leszczowatego. Docieram szybko, przy lepszym oznaczeniu na pasmo Brańcowej.

Wyciąg narciarski na Kamiennej Laworcie.

Przede mną Mosty.

Uwaga rysie!
Idę stokową drogą do góry. Wtem na drogę wychodzi jakiś zwierz. Początkowo przerażenie mnie wbija w ziemię i nie ruszam się. W oddali rozpoznaję duużego, dorodnego rysia! Wychodzi na drogę. Patrzy za siebie, przed siebie, w prawo po cztery razy. Cudem nie patrzy w lewo – tam stoję ja. Zwierz siada na drodze, po czym leży. Oglądając się we wszystkie kierunki oprócz mojego. Wyciągam powoli aparat, włączam max zoom (niestety ma mały stopień przybliżenia) i trzaskam fotkę. Usłyszał dźwięk, popatrzył w lewo. Pomachałem mu ręką, popatrzył na mnie ogłupiały, po czym zerwał się w sekundę i zniknął w krzakach. Tak, ten teren zaczął przede mną obnażać swoją tajemnicę – dzicz.

Duży, dorodny RYŚ!

Oblicze Brańcowej
Potoczyłem się dalej, doszedłem do grani, pamiętam ten „szlak” sprzed 3 lat. Była tutaj w miarę zarośnięta ścieżka i wyblakłe, ale widoczne znaki szlaku niebieskiego, plus żółto-czarne szwejkowskie. Będąc tutaj, dzisiaj i przed 3-ma laty, doznałem wrażenia, że nikt tędy nie przeszedł od tamtego czasu, a tym bardziej nie było żadnego znakarza! Wszystko zarosło, zanikło jeszcze mocniej i stało się o wiele bardziej niedostępne. Ludzie ratujmy Brańcową!
Przeszedłem grań i znalazłem piękne rozwidlenie szlaków. W niebieskie zejście musiałem sobie trafić, gdyż znaczek szlaku pojawił się po około 2 minutach drogi, jeżeli trafiliśmy w odpowiednią ścieżkę :). Tak, więc uff… trafiłem. Szybko udałem się pod Truszówkę. Wiedziałem, że tam czekała na mnie wiatka, w której kiedyś spałem. Postanowiłem, że pewnie tam zjem. Tak też uczyniłem. Powoli zaczynało się zmierzchać. Przede mną lasy Arłamowskie, a tam…
Tymczasem zbiegłem do Jureczkowej. Zapukałem do domu i uzupełniłem wodę. Udałem się na drogę w kierunku Arłamowa, idąc pod górę już w mroku.

Na Brańcowej, na szlaku Dobrego Wojaka Szwejka.

Służba!
Idę i nagle samochód zajeżdża mi drogę. Okazuje się, że to patrol graniczny, a Pan ubrany po cywilu, legitymuje mnie, wypytując co ja tu robię. Opowiadam mu o projekcie, dzięki czemu ten szybko mnie puszcza dalej oraz informuje inne służby o mojej obecności. Wszak w pobliżu Paportna będę około 100 metrów od granicy z Ukrainą. Po miłej rozmowie znowu napieram, w końcu napotykam skręt z drogi głównej, na drogę leśną na Braniów. Trakt dobrej, jakości, idealny do rowerowych wojaży, dla butów – męka i nuda.

Przeklęty las…
Kroczę już 20 minut, będąc chwilę po telefonie od Basi. Jest zupełnie ciemno, około godziny 24. Miałem zamiar iść całą noc i nad ranem zastanowić się, co dalej. Nagle słyszę krzyk… najbardziej przerażający krzyk, jaki kiedykolwiek słyszałem w życiu. Jakby ktoś zrozpaczonej kobiecie piłował nogę… Ni to zwierzęcy głos, ni to ludzki płacz. Co 30 sekund ten krzyk się powtarzał, zbliżając w moim kierunku, był nie do zniesienia. Przeszywał mnie całego strachem i paraliżował. Nie mogłem się ruszyć z miejsca. Znalazłem ambonę przy drodze, wdrapałem się na nią i z wybałuszonymi oczyma wpatrywałem się w czarną jak smoła ciemność z kijkami trekingowymi trzymanymi przed sobą. To było najdłuższe 30 minut mojego życia… Potem jak gdyby dźwięk ustał, więc zebrałem się w sobie i zszedłem z ambony.
Uszedłem 20 kroków i słyszę łamanie gałęzi w pobliżu. Biję kijkami jeden o drugi. Ruch powolny, mozolny, głośne łamanie, co raz bliżej. Krzyknąłem. Usłyszałem basowy pomruk. Krzyczę na cały głos: „Tylko nie niedźwiedź!”, uciekam z powrotem na ambonę. Zwierz przeszedł obok, pomrukując donośnie – widocznie niezadowolony. Myślałem, że ze strachu wyskoczy mi serce. Opuściła mnie całkowicie motywacja, chęci i siła do dalszego napierania. Koczując na ambonie doszedłem do wniosku, że nie wyśpię się w przedziale terenu 1×1 metr. Zaryzykowałem sen i zszedłem na chaszcze przed amboną. Udeptałem sobie teren na legowisko, rozłożyłem 3 zalaminowane własnoręcznie mapy, owinąłem się folią NRC i tak zasnąłem na 3 godziny.
Piękna kobieta?
Obudził mnie budzik jeszcze w totalnej ciemności. Zrobiłem zdjęcie mojego miejsca noclegowego. Jednak ta fotka dopiero niedawno wywołała u mnie ponowny strach… Czy to naprawdę przeklęty las? Czy widzicie tam kobietę, która patrzy na was oczyma, swoją skrytą w ciemności twarzą? Czy tej nocy byłem sam wśród zwierząt? Czy coś się tam kiedyś wydarzyło?

Przeklęty las…

0 komentarz

Mogą cię także zainteresować

Napisz co myślisz