Granica? Zobacz co jest dalej…
Taka szybka pogawędka. Kiedy? Na szczycie Mont Blanc w lipcu 2013 roku. Najwyższa góra Alp, ośnieżony dach Europy, który wznosi się na wysokość 4810 m.n.p.m. na granicy włosko-francuskiej.
Góry wysokie to bynajmniej nie spacer po bieszczadzkich połoninach, czy zwiedzanie pięknych dolin Beskidu Niskiego. Człowiek porywając się na to szaleństwo przechodzi cały etap aklimatyzacji, który związany jest z odruchami wymiotnymi
i kacem porównywalnym do spożycia znacznej ilości piw. Uważa na spadające kamienie, schodzące tu i ówdzie lawiny, szczeliny, walczy ze śniegiem, znużeniem i poparzeniem na twarzy.
Po co?! Pyta się rodzina, znajomi i świat.
Kiedy byłem w trakcie miałem dosyć. Piękne widoki z relacji odgrzebanych w internecie, które urzekały mnie i nakręcały,
by jak najszybciej się znaleźć przy górze w rzeczywistości stanowiły otoczenie mojej destrukcji. Miałem ochotę uciekać.
Co tam Mistrzu?
Jednak gdy stanąłem na szczycie, popatrzyłem dokoła, a kolega rozpoczął powyższy dialog nie wahałem się ani chwili. Tym sposobem rok później stanąłem na wysokości 7134 m.n.p.m. Pik Lenina, góra położona w Kirgistanie w środkowej Azji. Zaliczana do prestiżowej odznaki Śnieżnej Pantery, za zdobycie 5 najwyższych szczytów Pamiru. Wyczyn okazał się wysiłkiem do kwadratu w porównaniu ze wspomnianym Mont Blanc. Walka o przeżycie. 2 kroki, 10 oddechów. Mozolne podejścia, chroniczny niedobór tlenu, ciągła niemożność przyjmowania pokarmów i płynów. Ciągłe pytania w stylu
„Co ja tu robię?”, „Jak dałem się w to wciągnąć?”. Jęczało całe moje wnętrze by opuścić ten Mordor. Jednak gdy doszedłem na szczyt wszystko w jednej chwili odpłynęło…
Choroba wysokogórska związana jest ze źle przeprowadzonym procesem aklimatyzacji. Polega on na stopniowym zdobywaniu wysokości i schodzeniu jak najniżej by przenocować. Chodzi o to, by przyzwyczaić organizm do panujących wokół warunków. Ten proces związany jest ze wspomnianymi wymiotami, biegunką, bólami głowy, nie przyjmowaniem jedzenia. Kiedy człowiek przeholuje i wyjdzie za wysoko nabawia się choroby, która wyłącza delikwenta z dalszej akcji górskiej. Tak właśnie stało się ze mną… Czując przypływ sił zamarzyło mi się, by pewnego dnia wyjść o te 200 m wyżej. Zrobiłem to mimo świadomości, iż może to mieć negatywne następstwa. Wracałem do obozu już ostatkami sił, przez następne dwa dni skręcałem się w namiocie i zeń nie wychodziłem. Po tym czasie wiedziałem, że już nie mogę dłużej, gdyż zejdę z tego świata. Zawinąłem swój tobołek, założyłem na plecy i pożegnałem górę idąc jak straceniec do bazy na Polanie Ługowej, z której wszystkie ekipy zaczynają piesze zmagania. Tam w zaprzyjaźnionej jurcie dochodziłem do siebie przez kolejne 2 dni. 2 dni przemyśleń, 2 dni bicia się w czoło i plucia sobie w twarz. Jak mogłem tak dać ciała? Przejechałem tyle tysięcy kilometrów i wrócę z niczym jak ostatni frajer. Moi kumple dalej zdobywali wysokość, wychodzili co raz wyżej, a ja dostałem od góry po tyłku. Ileż to razy słyszałem:
Miej respekt przed górami. Zawsze!
Odzyskiwałem siły i z każdą minutą rodził się we mnie ogień. Nie potrafię tego opisać. To coś budowało mnie wewnętrznie, przyśpieszało regenerację, powodowało uśmiech i euforię, czułem, że mnie wewnętrznie rozsadza. Zapakowałem sprzęt do plecaka i krótko stwierdziłem: „Wracam do chłopaków”. Trasę, którą uprzednio pokonywałem cały dzień, teraz przeszedłem 3 razy szybciej i to pod górę! Następnego dnia postawiłem wszystko na jedną kartę. Czasu było coraz mniej, więc albo dogonię moich kompanów, albo przyjadę do domu z niczym. Wyruszyłem więc samotnie jak dobrze znaną mi ścieżką. Dogoniłem ekipę i razem z nimi zakładałem kolejne obozy, co raz bliżej szczytu. Ominąłem co najmniej 2 dni przewidywanej aklimatyzacji, które powinienem teraz nadrobić. Wyszedłem razem z nimi na szczyt.
Jak mogłem tego dokonać? Powinno mnie sponiewierać, a góra nie puścić dalej. Tymczasem dałem radę do samego końca.
Czy ktoś z Was zastanawiał się, kto wytycza granice i co się stanie jak ją przekroczymy? Czyż to nie sami się zamykamy w klatkach naszego umysłu i ograniczamy do tego, co sami uznamy za nasze maksimum? Dlaczego ten sam wąż w Ameryce Północnej jest nędznych rozmiarów, a w Ameryce Południowej osiąga niebotyczne długości kilku metrów? Wszyscy rośniemy i rozwijamy się do wymiarów akwarium, jakie mamy wokół siebie. Skoro żyję w środowisku, dla którego przebiec
10 km to życiowy wyczyn – będę myślał tak samo. Jeżeli panuje przekonanie, że by wyjść na siedmiotysięcznik, trzeba po kolei przechodzić ściśle określone etapy aklimatyzacji – takie przekonanie mam i ja. Postępując inaczej nie dam rady. Aby wyjść na najwyższe szczyty trzeba mieć po kolei zaliczone pewne wysokości. Czyli zaczynam od przedziału między 2000 a 3000 m.n.p.m. następnie atakuję szczyt z przedziału 3000 – 4000 itd. Tymczasem wraz z moją ekipą przeskoczyliśmy z pułapu 4810 m.n.p.m. na wysokość 7134 m.n.p.m.
Gdybyśmy żyli w przekonaniu, jakie tworzyli inni ludzie wokół, nigdy nie znalazłbym się rok po Mont Blanc na Piku Lenina.
Gdybym żył w moim akwarium nie wyszedłbym na górę, nie przebiegłbym 150 km w ultramaratonie górskim, zostałbym na Polanie i nie podejmował drugiej próby zdobycia góry. Wszystko dlatego, że kiedyś przekroczyłem granicę i chciałem zobaczyć co jest za nią. W tym wszystkim ogranicza nas nasz kochany mózg, który sugeruje najlepsze i najłatwiejsze dla nas rozwiązania. Tak abyśmy się nie przemęczali. Najkrótsza droga, zero zmęczenia. Wszystko dla naszej wygody. Powinniśmy mu dziękować! Wszak chce dla nas jak najlepiej. Tylko czy ludzie tak postępujący zdobywają to co niezdobyte? Osiągają uznanie i podziw innych za to co robią? Odnoszą szeroko pojęte sukcesy? To wymaga wyjścia poza granice, które stawia nam mózg.
Wszystko zaczyna się od pierwszego przełamania.
Dla mnie był to pewien dzień na basenie. Od dłuższego czasu marzyłem, by przepłynąć całą długość krytego basenu (25 m) pod wodą, bez wynurzenia. Jednakże zawsze maksymalnie w 2/3 długości moja głowa alarmowała, że ustają czynności życiowe i zaczynam się dusić. Toteż musiałem się wynurzać. W ten dzień podejmując kolejną próbę podczas pływania, koleżanka i zarazem ratownik WOPR sprzedała mi jedną wskazówkę: „Jeżeli będziesz miał ochotę się wynurzyć, popłyń dalej”. „No eureka! Co Ty nie powiesz, miałaś kontakty z mnichami buddyjskimi? Nobel za myśl roku!” – taka była moja reakcja. Po chwili jednak zaczynałem się mocno zastanawiać nad sensem i logiką tego stwierdzenia. Postanowiłem spróbować. Kiedy dopłynąłem do mojej „granicy”, kontynuowałem podwodne wyzwanie. Byłem w szoku kiedy nie dość, że dotarłem do końca basenu to odbiłem się i wróciłem o kilka metrów!
Okazało się, że za moją „granicą” pojawiły się nowe możliwości, których wcześniej nie dopuszczałem.
Z tą dewizą zdobyłem Mont Blanc, przetrzymałem chorobę wysokogórską i wyszedłem na siedmiotysięcznik oraz przebiegłem 150 km po górach. Tylko świadomość, że granicą dla mnie jest mój własny mózg oraz to co za pomocą innych ludzi włożę do niego, zarówno dobrego jak i złego determinuje, czy zrobię krok naprzód. Jeżeli moment kryzysu rychło przychodził, postanawiałem podczas każdego wyczynu zrobić krok do przodu, zobaczyć co dalej i tym sposobem finalnie, sam nie raz zaskoczony osiągałem swoje. Moje wyczyny nie są niemożliwe – są do osiągnięcia przez każdego. Należy jednak zacząć od swoich przekonań i własnoręcznie narzuconych ograniczeń. Czy to jest trudne? Zrobić krok w momencie kiedy już przychodzi kres? Spróbujcie sami, a przekonacie się co jest dalej i dajcie znać! :).
Zdobywajcie to co niezdobyte, bo zdobyte już się nie liczy! 🙂