Dzień 7, 24.07.2013, Operacja „Gran Paradiso II”
Zasnąłem szybko o dziwo i równie szybko budzi mnie około 1 w nocy zegarek Dziadka. Słysząc deszcz walący w namiot nie myślę nawet o wychodzeniu, więc walę dalej kimę. około 3:30 słyszę niby we śnie kroki koło namiotu, ale stało się to szybko i ucichło. Około 4:30 budzę się na dobre. Pełno luda napiera obok naszego namiotu w stronę góry. Wychylam łeb na zewnątrz, patrzę, a tam morze czołówek w rzędzie dzielnie brnie do przodu. Mieliśmy pierwsi dojść na szczyt, a tutaj wyprzedza nas masa Carabinieri! Szybko więc budzę Dziadka, wpycham konserwę w siebie, a ekipa Paździochów też w szaleńczym pędzie zbiera się do wyjścia. Tym sposobem oni wychodzą o 5, my zostawiając namioty i biwakowy sprzęt ruszamy dopiero około 5:50.
Podążamy pierwiej nocą, po chwili w mroku ścieżką za daleko już od nas idącymi żołnierzami. Jak się okazało później wśród nich mknęło także sporo cywilów. Podchodzimy do góry już w śniegu i na wypłaszczeniu lodowca wszyscy dokonują stopa na założenie raków, buchtowanie i pochwycenie w dłonie czekanów. Dochodząc do tej masy ludzi zauważam, że ci z przodu już gotowi zaczynają parcie pod górę. Patrząc na lodowiec mówię Dziadkowi że wiązanie na razie jest niepotrzebne. Daję mu więc raki, uprząż i czekan sam zakładając wymieniony sprzęt, natomiast linę chowam do plecaka. Znacznie odciążony po założeniu artefaktów wybieram się do przodu. Idzie mi się rewelacyjnie. Ścieżka wyrobiona, przejrzystość wspaniała i udało mi się złapać własny rytm. Początkowo zygzakiem idę za jakąś grupką, jednakże czując przypływ energii zaczynam ładować na krechę pod górę wymijając zygzakujące grupki cywili i po czworo zabuchotowanych Carabinieri. Doganiam drużynę Paździochów, jednakże nie chcąc tracić rytmu dalej napieram pinowo pod górę. Za moim przykładem poszły także Paździochy 🙂
W końcu udało mi się wyminąć ostatnią grupę i widziałem przed sobą w znacznej odległości, prawie już pod skalną granią 3 osoby zmierzające ku szczytowi. Myślałem, że to dowództwo, które wybiło się na prowadzenie. Dogoniłem owych ludzi, którzy widząc zbliżającego się osobnika nerwowo spoglądali za siebie. Chyba mieli parcie (podobnie, jak ja) zdobyć szczyt jako pierwsi tego dnia. Okazało się, że to grupka dwóch Niemców i Niemki. Tym bardziej w euforii wyprzedziłem cywili i przede mną zostało już tylko trochę lodowca, by po 10 minutach dotrzeć do skałek. Ściągam więc raki i idę granią w totalnej mgle, która akurat spowiła szczyt. Moją euforię niestety zepsuli troszeczkę Włosi, którzy już schodzili z góry. Pewnie byli to ci co przemknęli po cichu około 3:30 obok naszego namiotu. Prawie 2 h 30 min byli do przodu, tak niewiele zabrakło by ich wyprzedzić… Gdybyśmy nie zaspali :).
Pomijając ich docieram po skałkach do miejsca tuż przed szczytem, w którym znajduje się dość konkretny blok skalny, dwa ringi przez które poprowadzona jest lina. Przypinam się samym ekspresem do liny i ostrożnie przechodzę najniebezpieczniejsze miejsce w drodze na szczyt. Wspinam się skałkę i już jestem! 7:40 polskiego czasu. Pierwszy czterotysięcznik w życiu! Stoję przy Maryjce, czynię znak krzyża i kręcę sobie filmik, na którym coś tam bełkoczę :). Robię zdjęcia, w których pomogli mi także dochodzący Niemcy. Po 20 minutach pojawia się reszta mojej ekipy. Na szczycie jest mało miejsca, a zabawy przy opisanej linie powodują mały korek, gdyż błąd oznacza raczej śmierć, gdyż przepaść jest konkretna. Siedzimy dosyć długo na szczycie, gdzie raptem na 10 sekund było nam dane podziwiać widoki z Gran Pradiso z czego się bardzo ucieszyłem. Dobrze że Carabinieri nie wchodzą na szczyt. Z tego co zauważyłem dochodzą do skalnej grani i w tył zwrot. My też się w końcu zbieramy i ciśniemy na dół.
Na luzie również na krechę znów przeganiamy związanych ze sobą żołnierzy. Po 60 minutach docieramy do namiotów. Szybko je pakujemy i spadamy pod schronisko. Druga część ekipy zostaje jeszcze na jedzonko, a mi niestety w głowie już tylko obiadek na dole. Zabieram więc klucze od samochodu Pawłowi i napieram dalej w dół. Około 12 docieram na parking. Moje wybredne podniebienie kieruje mnie do sklepu, gdzie zaopatruję się w jajka. Z pożyczonej od Dziadka polskiej suchej krakowskiej robię jajecznicę z 8 jaj, która wypełnia prawię całą litrową menażkę. Zjadam ze smakiem strawę i czekam na resztę. Dochodzą powoli, a ostatni wpadł Radek, który musiał wracać w górę i podejść 500 m, gdyż na miejscu biwaku zostawił kijki. Chwała zdrowemu chłopowi! Mało mu było i podziwiam za hart ducha! Ostatecznie odpoczywamy, negocjujemy cenę za camping, która była dla nas bardzo korzystna i znów godzinne pakowanie tobołów. Mimo coraz mniejszego zapasu żywności, dalej wchodzi to wszystko nader topornie do bagażnika. Około 18 ruszamy na cel numer jeden naszej wyprawy. Bijemy przez Aostę, następnie przebijamy się do Francji przez tunel pod Mont Blanc i już jesteśmy w Chamonix. Po lewej stronie wyłaniają się Aiguille du Midi, Mont du Tacul, Mont Maudit, Mont Blanc i Dôme du Goûter, góry, które będą nam towarzyszyć swym majestatem przez najbliższe dni. Kierujemy się do Les Houches i wbijamy prosto na camping Bellevue. Gdzieś tam wysoko świeci w mroku bardzo dobrze widoczne schronisko Le Refuge du Goûter.