Dzień 10, 27.07.2013 Operacja „Mont Blanc”
Trasa: schronisko Le Refuge du Goûter – Mont Blanc – Camp Bellevue
Wchodzimy do środka w miejscu zwanym zapewne szatnią. Światło się świeci, a wokół pełno sprzętu za kupę kasy! Skorupy La Sportiva, raki automaty z dominacją firmy Grivel oraz czekany Casiny swobodnie wiszą sobie na ścianach :). Mimo zakazu wyciągamy swoje żarcie, palimy na kuchenkach wodę na herbatę i zwiedzamy schronisko. Między czasie ktoś perfidnie gasi nam światło gdyż jest dopiero 1 w nocy i wszyscy jeszcze śpią. Niezrażeni palimy czołówki i kontynuujemy szamanie. Zwiedzamy schronisko, gdzie już powoli budzą się pierwsi alpiniści – sprzętowcy. Na dół schodzi kobieta, która robi wielkie oczy na naszą szatniową ucztę. Opowiadając jej że wyszliśmy z Tete Rousse o 23 nazywa nas Crazy Guys 😀 Około godziny 2:30 w szatni zaczyna się tworzyć dość konkretny ruch i wszyscy zaczynają gotować się do wyjścia. Tak czynimy również i my. Dziadek zostawia cały dobytek w schronie reszta ze mną w składzie decyduje się wyleźć na górę z pełnym ekwipunkiem.
Po zabuchotwaniu się z Dziadkiem i starcie około 4 ekip ruszamy w paradzie światełek. Najpierw granią, następnie schodzimy w dolinkę. Ślady i ścieżka są w miarę widoczne, szybko „połykamy” 4 ekipy idące przed nami. Równie szybko zmienia się także pogoda. Zaczyna miotać śniegiem, a wokół tworzy się totalne mleko. Ledwo co widzę idącego na przedzie Dziadka. Poniżej schroniska na wypłaszczeniu zastanawiamy się którędy uderzyć, by nie zgubić właściwego kierunku. Noc, zamieć i pełno śladów w każdą stronę dezorientuje nas znacząco. Czekamy więc w zamieci na idącą za nami dwójkę starszych panów. Ubrani w górskie zbroje za kilkanaście tysięcy i wypoczęci zapewne po noclegu w Gouterze chcemy puścić ich przodem, gdyż myślimy, że wybiorą właściwy kierunek. Ci natomiast zatrzymują się przy nas i wyciągają sobie herbatkę na pizgającym jak skurczysyn wietrze. Bardzo śmieszne :). Wkurzeni olewamy sprzętowców i ciśniemy dalej. Na szczęście w dobrym kierunku.
Zaczyna się konkretne podejście lodowcem więc zygzkujemy do góry i docieramy do schronu Refuge Vallot (4362 m.n.p.m.) jako pierwsi :). Wchodzimy do środka, ja natomiast do budynku obok, który nosi miano WC. Spędzamy 15 minut w Vallocie. Historie nie kłamią. W środku kupa śmieci, nieprzyjemny zapach oraz sterta podartych folii NRC. Ja ogólnie czuję się dobrze mimo małego bólu głowy. Dziadek natomiast troszeczkę gorzej, udało mu się przegryźć tylko kęs snickersa. Dociera do nas druga ekipa w momencie, kiedy opuszczamy schron. Niestety straciliśmy palmę pierwszeństwa gdyż około 4 wypoczętych ekip sprzętowców kontynuowało marsz. Idąc dalej nocą za nimi jest coraz gorzej. Związany z Dziadkiem męczę się okropnie gdyż moje tempo nie jest kompatybilne z jego szarpanym rytmem. Zatrzymujemy się co parę kroków i nie możemy uruchomić stałego rytmu. Tylko przez chwilę na przełęczy wyłonił się nam cały majestat góry i ostatni sztych. Potem już tylko mleko.
W końcu w czołówce docieramy do szczytu i o godzinie 6:50 czasu polskiego stajemy na Dachu Europy! Robimy foty i gratulujemy sobie. Wytrzymujemy tam tylko 10 minut i w totalnej zamieci zaczynamy schodzić na dół. Związani schodzimy na dół mijając nieco poniżej szczytu naszą drugą ekipę zmierzającą ku wierzchołkowi. W okolicach Vallota przecierają się chmury i wyłania się piękny widok m.in. na iglicę Aiguille du Midi. Około godziny 10 pojawiamy się przy Gouterze i wreszcie możemy popatrzeć na oryginalną konstrukcję za dnia :).
Czekamy na resztę ekipy i wspólnie zaczynamy zejście skałkową grzędą do Tete Rousse. Za dnia szlak wygląda zupełnie inaczej. Ścieżka cudownie widoczna i nie ma mowy o błądzeniu gdzieś w skałkach. Docieramy do kuluaru, gdzie już zdążyło zgromadzić się kilka ekip, niektóre z przewodnikami na czele. Zakładamy raki, wyjmujemy czekany i czekamy na okazję. Niektórzy według zaleceń przewodnika wpinają się w metalową linę pociągniętą około 2 m nad ścieżką i tym sposobem zabezpieczają się przed kamieniami, chociaż nie wiem jak taka asekuracja miałaby działać… W mojej kolejce śmigam szybko po śniegu, schodzę rwącym strumieniem w dół i wskakuję na ścieżkę poniżej, dalej znów wydeptaną drogą do końca kuluaru. Udało się każdemu z osobna, lawina rolingstonsów na szczęście niekogo nie dopadła. Dalej szybko schodzimy lodowcem do namiotów i około 12 lądujemy przy Tete Rousse. No właśnie do namiotów… Tylko naszego nie ma. Podchodzimy z Dziadkiem do miejsca noclegu, a tam tylko tropik i moje spodenki oraz spodnie Daniela złożone obok… Coś tu nie pachnie. Niemożliwe by wywiało spod tropika komorę ze stelażem. A jednak. Powyżej zagaduję do dwóch dziewczyn, które okazują się być Polkami. Bidulki nic nie wiedzą. Zagaduję do gości rozbitych niżej, znów Polacy i też nic nie wiedzą. Idę więc w stronę schroniska i powyżej namiotu Polek słyszę po raz kolejny polskie głosy, goście także nic nie wiedzą. Normalnie polski zlot pod Tete Rousse i oczywiście wszyscy w namiotach 🙂 jak się okazało była to 10 osobowa ekipa z panem przewodnikiem. Wchodzę do budynku schroniska i zagaduję do gościa, którego dzień wcześniej pytałem o pogodę. Śmiejąc się pyta mnie: „green tent”? No to ja mu na to, że tak. Rżąc trochę jak koń pokazuje mi w przepaść za schroniskiem i lodowiec za nim się znajdujący. Cóż, optymistycznie nie jest. Pogodzony ze stratą namiotu i zapewne zakupem nowego dla kolegi Raka, którego pozdrawiam gorąco 🙂 zaczynamy się z Dziadkiem pakować.
Wychodzimy około 14:30, druga ekipa zostaje na 2 godzinny sen w namiocie. Przechodzimy przez mały odcinek śnieżny i mijamy budkę z informacją o Mont Blanc. Dziadek patrzy w dół, a tam spoczywa sobie bezpiecznie nasza zguba. Co za euforia! Zbiegam po komorę ze stależem. Zadowoleni składamy części i z szerokimi uśmiechamy schodzimy skalną grzędą na barak Les Rognes. Dalej kierujemy się Dziadkową trasą w stronę górnej stacji tramwaju Nid d’aigle. Stamtąd oczywiście klasycznym stylem alpejskim dalej torami kolejki, aż do stacji pośredniej tramwaju i górnej stacji kolejki gondolowej. Tą samą lesistą ścieżką schodzimy na camping Bellevue i meldujemy się na miejscu o 19.
Tym sposobem pokonaliśmy całość trasy w niecałe 35 godzin, bez użycia kolejki gondolowej, tramwaju, z całym dobytkiem i jedzeniem na plecach i nie płacąc za noclegi!
Dzień 11, 28.07.2013 Rest
Budzimy się dość późno. Dziadek jedzie jedzie na zakupy i wraca z piwkiem Crombacherem o,75 l oraz słodkim winkiem na głowę. Idziemy pod wiatkę, gdzie spotykamy Francuza, który nie lubi Francuzów oraz czwórkę Czechów. Skumaliśmy się z bratankami wypijając wszystkie swoje trunki, a następnie racząc się ufundowaną przez Pepików morelówką, której voltarz przekraczał 60%. Oczywiście się porobiliśmy rozmawiając o Mont Blanc i Tatrach. Jedni skończyli lepiej, inni gorzej. Tylko Paweł Mazur nie pił i dobrze, gdyż popołudniu zaczęliśmy się zbierać do wyjazdu. Znów długie pakowanie tobołów i gotowi około 19 ruszamy do Szwajcarii, a naszym celem staje się Zermatt.
Dzień 12, 29.07.2013 Tasch
Około godziny 1 w nocy dojeżdżamy do miejscowości Täsch w Szwajcarii. Wbijamy na camping koło stacji kolejowej, skąd kursują linie na Zermatt. Rozbijam namiot z Dziadkiem, reszta zamierza spać pod chmurką. W nocy zaczyna padać, a nad ranem leje już konkretnie i tak do godziny 12, jak nie dłużej. Ciągłe siedzenie w namiocie i upadające morale oraz zmęczenie po Blanku nie wróży byśmy zaatakowali jakikolwiek szczyt z drużyny masywu Monte Rosa. 15 czterotysięczników na wyciągnięcie ręki i tylko z mojej strony wychodzi inicjatywa byśmy zaatakowali najwyższy szczyt masywu – Dufourspitze (4634 m.n.p.m.). Między czasie pojawia się pan ze słowami: „you need a registration”, perfidny, niemiecki akcent nieco nas rozśmieszył. Poszedłem więc załatwić sprawę i nie dało się nic ugrać. Camping spalony, nie polecam w ogóle. Wyszło za 5 osób, 2 namioty i jeden samochód po 12 Euro na głowę. Dziękujemy bardzo. Robimy więc potężny obiad w budynku rejestracji, korzystamy z cieplutkich sanitariatów i niestety opuszczamy Täsch mimo, że od jutro ma być pogoda… W między czasie kupuję mapę i myślę, że jeszcze tu wrócę :). Wyjeżdżamy około 16 i kierujemy się na ostatni cel naszej wyprawy: Zugspitze. Przez Szwajcarię i nieznaną nam przełęcz z przepięknym jeziorem zaporowym na szczycie zmierzamy do Niemiec. Pod wieczór dojeżdżamy pod Garmisch Parten-Kirchen i mniej więcej kilometr od miejscowości znajdujemy przyjemną zatoczkę, na której stoi również camper. Wyciągamy tylko śpwory, rozkładamy karimaty koło ławek i kładziemy się spać.