Dzień 3, 20.07.2013 Operacja „Grossglockner”
Trochę zaspaliśmy z Dziadkiem. Obudził nas Łukasz o 5 rano. Team Paździochów ruszył około 5:30, a my szybko się zbieramy i punkt 6:10 ruszamy na szlak. Najpierw monotonnym trekingiem na schronisko Lucnkerhütte, położonego na wysokości 2241 m.n.p.m. Spoglądając przez okno schroniska wyczułem pustkę, jednakże na stole zauważam zapewne dzień wcześniej przygotowane śniadanka dla wybierających się wyżej „prawdziwych alpinistów” :).
Siłą rozpędu ruszamy dalej na kolejne schronisko Stüdlhütte (2801 m.n.p.m.). Tutaj droga rozdziela się na dwie części. Pierwsza z nich podchodzi eksponowaną granią o skali trudności na większości odcinków II i III (UIAA) oraz w jednym punkcie sięgającą IV- (UIAA). Droga jest obita i warta wyzwania, a nosi nazwę Route Stüdlgrat. My jednak wybieramy klasyczną zwaną Route Normalanstieg. Kierujemy się lodowcem, na którym brak widocznych spękań, a widoczna i wydeptana ścieżka spokojnie i bezpiecznie prowadzi na skałki, gdzie ściągamy raki i podchodzimy w obecności via ferrat na schronisko Erherzog Johann Hütte 3454 m.n.p.m. Około godziny 12 pojawiamy się pod obiektem, na którym mieliśmy zaklepany nocleg.
Atak na szczyt
Pojedzeni około 12:30 zaczynamy atak na szczyt. Początkowo trasa wiedzie lodowcem, którego nachylenie staje się coraz większe. Na końcowym odcinku trzeba mocno zygzakować w wypełnionym śniegiem żlebie i podpierać się czekanem, by dojść do skałkowej grani. Tam, za przykładem innych ekip zostawiam raki oraz czekan przypięte na karabinku i kontynuuję wspinanie na grań Kleinglocknera. W tym momencie zaczyna się najtrudniejsza technicznie część wyprawy na górę. Orientacyjnie trasa jest łatwa, gdyż drogę sugerują wbite tyczki. Wspinanie o niewielkiej skali trudności idzie gładko, ale na wąskiej grani i przy zejściu na przełęcz Obere Glocknerscharte musieliśmy się z Dziadkiem asekurować. Wszystkie ułatwienia w postaci metalowych tyczek i lin przy zejściu na przełęcz są w dobrym stanie i stanowią dużą pomoc, tudzież ułatwienie. Dali o sobie znać także wyborowi alpiniści, którzy obyci z tematem wyprzedzali nas nie bacząc na niebezpieczeństwo takich akrobacji. Z lekką dozą nerwów i czekaniem, aż inne ekipy wracające ze szczytu przejdą przez przełęcz wspinamy się ostatecznie dość łatwo, ale z asekuracją na szczyt około godziny 14. Pierwsza poważna góra w życiu i od razu 3798 m.n.p.m.! Wspaniałe widoki i małe szczęście, gdyż akurat trafiliśmy na porę, gdzie znajdujemy się na szczycie zupełnie sami :).
Upojeni widokami ze szczytu zaczynamy schodzić w dół. Idzie znacznie sprawniej aniżeli z wejściem. Praktyka czyni mistrza. Ćwiczenia na sali gimnastycznej wyglądają trochę inaczej i zmierzenie się z prawdziwym terenem zawsze początkowo wywołuje pewne kłopoty. Po drodze mijamy parę ekip, które próbują jeszcze zdobywać wierzchołek. Szybko schodzimy na schronisko Erherzog, chłopaki piją piwko i podejmujemy decyzję o schodzeniu dalej w dół. Więc pakujemy tobołek i kierujemy się tą samą drogą. Najpierw skałkami, potem lodowcem, na którym Dziadek stosuje praktyczny dupozjazd a ja nieumiejętnie biegnę za nim kręcąc filmik :). Około 18 pojawiamy się na Stüdlhütte. Spotykamy polską rodzinkę i decydujemy się zejść na sam dół, co udaje się około godziny przed 22. W mroku docieramy na parking i robimy sobie zasłużony obiad? Kolację? Nieważne jak to nazwać :). Chłopaki kombinują w międzyczasie jak się umyć po 16 godzinnej wyprawie, ja natomiast mam zamiar uderzyć na Lucknerhaus i umyć się po cichu jak człowiek. Tak też czynię, a chłopaki idą za moim przykładem. Schronisko stało cudownie przed nami otworem, wręcz zachęcało by skorzystać z czyściutkiego sanitariatu. Myjemy się w gorącej wodzie i z powrotem uciekamy do samochodu. Tym razem noc szykowała się bez deszczu, więc ryzykujemy nierozkładanie trochę mokrego namiotu, który został potraktowany deszczem zeszłej nocy. Zmęczeni, jedni pod chmurką inni w chatce, a trzeci pod samochodem, zasypiamy kamiennym snem :).