Majestat Beskidów na dzień dobry
Około godziny 4:30 przebudził mnie dźwięk kropel spadających na dach i szyby samochodu. Ponuro, ciemno, mokro. Zjadłem dobrą kanapkę na ciepło na stacji benzynowej, dokonałem obrządku obmycia twarzy i z gorącą herbatkę wskoczyłem do mojego środka transportu. Celem był dojazd do Rycerki Górnej, na kulturalny parking, skąd żółty szlak wiódł bezpośrednio na szczyt.
Wszystko było jak należy. Dojechałem, przebrałem się. Deszcz ustał, góry zaczęły parować. Widok ten, pełen tajemniczości i majestatu przejmował i pochłaniał mnie całego. Czułem się jedno ze wszystkim co mnie otaczało. Tym bardziej, że było jeszcze szaro, a na szlaku żywej duszy. Pokonując kolejne kilometry i metry w pionie dobiłem do granicy polsko-słowackiej, a stamtąd jeszcze 10 minut do schroniska i szybki wskok na szczyt. Mgła osiadła na dobre, widoczność była zerowa. Wyszedłem na platformę widokową z opisanymi panoramami z widokami dokoła. Szybki film, zdjęcie i spowrotem na dół. W schronisku jeszcze cisza, jeżeli ktokolwiek tam był to jeszcze smacznie spał, a ja postanowiłem nie przerywać tej błogiej ciszy. Przemoczony od mgły udałem się na parking. Zbiegając lekkimi susami spotkałem pierwszą osobę na szlaku tego dnia – biegacza, który hardo robił trening pod górę. Oj nie chciałbym się z nim mierzyć. To już nie był czas na wyścigi. Ogólne zmęczenie trzymało na dobre.