Biesy Trail Czady 2019 – Pierwszy raz na najwyższym podium

8 lutego 2020
Biesy Trail Czady 2019 – Pierwszy raz na najwyższym podium

Dzikie, zalesione, zakrzaczone, bezgraniczne i magiczne Bieszczady. Taki obraz pokazała najnowsza odsłona imprezy biegowej organizowanej przez Chłopaków z Zimowej Poniewierki. Tajemnicze pasmo graniczne, osławione podejście na Rabią Skałę przez Jawornik i Paportną wraz z legendarnym Wietnamem stworzyło kolejną trailową perełkę na Podkarpaciu. Klimat tworzą organizatorzy i zawodnicy. Komentować nie trzeba, to musiało się udać ????

Liczy się odpowiednie podejście

Zawody traktowałem typowo treningowo i na luzie. Ostatnie imprezy, jak Ultramaraton Podkarpacki czy Duch Pogórza, które odbyły się w pierwszej części roku były dla mnie bardzo ważne. Myślałem, analizowałem i snułem plany jak rozegrać poszczególne biegi. Stosowałem odpowiednią dietę i regenerację przed poszczególnymi biegami by z jak największą dawką energii pokonać dane dystanse w oczywiście jak najlepszym czasie. Tak się nastawiałem, tak się fiksowałem, że finalnie za każdym razem dostawałem solidną lekcję pokory. Scenariusz bowiem był podobny. Mniej więcej w połowie każdej imprezy padałem albo z zadyszki, albo z bólu nóg, tudzież ogromnych skurczy i totalnego braku mocy. Demotywowało mnie to bardzo, gdyż po dobrze przepracowanej zimie, chciałem coś więcej. Tymczasem kończyłem niby dobrze bo zawsze w okolicach 10 miejsca. Czułem jednak całkowity niedosyt, bo wiedziałem, że mogłem lepiej, szybciej, mocniej. Coś się działo. Coś mnie blokowało, czegoś mi brakowało.

Postanowiłem odpuścić

Wraz z ukończeniem w sierpniu Biegu Ultra Granią Tatr, gdzie otrzymałem ostateczny łomot i upadłem na dno doszedłem do wniosku, że coś jest nie tak z moimi treningami i nastawieniem. Postanowiłem się określić. Co chcę biegać i pod co ćwiczyć. Wraz z Trenerem doszliśmy do wniosku, że ma być konkretne, prędko, terenowo, więc będę ćwiczył pod biegi górskie na dystansach 20-50 km. Wtedy będę i szybki i wybiegany, a jak to Trener mówi: masz biegać, a nie zostać „tuptakiem” górskim, który wlecze się po szlaku, nabija kolejne kilometry w żółwim tempie i nie ma to nic wspólnego z prawdziwym bieganiem. Skupiłem się na zaleceniach Trenera i robieniem treningów. Czyli pracą. Po drodze miałem i dalej mam na uwadze zawody, ale w tym roku już nie miałem celów. Po prostu pracowałem.

Wywód bieszczadzki

Jedno z kilku serc Bieszczadów, gdzie czasoptrzestrzeń nie ma żadnego znaczenia po odwiedzeniu takich miejsc jak Baza Ludzi z Mgły czy Cień PRL-u. Po spożyciu u-boota popijanego mózgojebem w gronie pseudo Zakapiorów, królów Menelaosów można poruszyć tematy na najbardziej niewydobyte zagadnienia, niczym ostatnia kropla wina Bieszczady na dnie butelki, która po przechyleniu nie może dotrzeć do szyjki kultowego trunku La-Patik. Gdy jednak znajdziemy językiem ostatnią kropelkę, ta ukoi kubki smakowe każdego budżetowego, doświadczonego alkoholowego łojanta. Kto czytając ten wywód jeszcze się nie zgubił, może być pewny tylko jednego. Czas na kultowe BiesCzady!

Jak dojechać do Wetliny

Ze względu na start biegu o równej 10:00 postanowiłem z samego rańca pojechać do krainy Biesa. Poszedłem więc w przeddzień do łoża utulając synów i Kochaną Żonę. Budząc się o 5:00 poczułem suchość i oczywiste otępienie w głowie. Gramoliłem się w łożu by wyjść i zasięgnąć porady orzeźwiającej wody pod prysznicem. Zapakowałem torbę do samochodu i w okolicach wschodu Słońca ruszyłem moją ulubioną trasą przez Dynów i dolinę Sanu ku magicznym Czadom. Po drodze odbyłem 2 postoje na skonsumowanie pysznie przyrządzonej przez moją Basię kaszy wraz z jajcem gotowanym. Tak oto przed 9 wylądowałem w Wetlinie.

Start zawodów i podgląd na czołówkę. Oj daleko są!

Biuro zawodów

Podjechałem pod samą bazę OSP Wetlina, skąd miał odbyć się start biegu. Strefa była zablokowana, jednak na hasło Dynafit i sponsor gadżetów potraktowano mnie trochę inaczej. Zaparkowałem na środku, poszedłem odmeldować się w biurze zawodów, odebrałem pakiet i podjechałem na parking 300 m dalej. Ubrałem ciuszki biegowe, odpaliłem zegarek i pobiegłem w kierunku Starego Sioła by roztruchtać i pobudzić mięśnie. Wracając pod samochód zorientowałem się, że była już godzina 9:50, więc czasu mało. Ubrałem właściwy strój, pas biegowy i truchcikiem udałem się w kierunku startu. Po drodze spotkałem się z miłą Biegaczką, którą serdecznie pozdrawiam jeśli to czyta. Ona już zapewne będzie wiedziała, że o nią chodzi. W rozmowie na temat emocji towarzyszących biegom górskim dotarliśmy na linię startu, gdzie lokalny zespół pieśni i tańca odbywał cudowny układ w pięknych strojach.

Start półmaratonu Paportna 21 km

Skorzystałem na szybko z toalety i poszedłem na linię startu. Tam znowuż spotkałem koleżanką, która rozgrzewała nogi na samym końcu prawie 80 osobowej stawki zawodników. Pogadaliśmy chwilę, ale to była dosłownie chwila, gdyż nagle Przemek zaczął odliczać wraz z całym tłumem kibiców sekundy do startu. Tak oto wystartowałem z ostatniej pozycji mając przed sobą cały ogląd sytuacji. Już na pierwszym zakręcie odpaliłem mały pocisk i w rytm serducha skooordynowałem nogi z oddechem i bezkosztowo puściłem się drogą delikatnie w dół. W tym momencie bardzo szybko znalazłem się w połowie stawki, przede mną już za zakrętem znikali pierwsi, którzy odpalili kosmiczne tempo.

Miłe pakiety startowe

Podejście na Paportną przez Jawornik do Rabiej Skały

W Starym Siole skręciliśmy za mostem w lewo łapiąc żółty szlak. Droga asfaltowa prowadziła nas jeszcze niecały kilometr by zamienić się w szeroki polny gościniec. Już na tym odcinku dało się poczuć mocne podejście, gdzie z truchtu niektórzy przechodzili w marsz. Przebijając się w okolice 15 miejsca i mając przed oczami kilka osób doszedłem do wniosku, że jak na mnie to całkiem nieźle i też przeszedłem do marszu. W głowie szumiały mi kolejne słowa Trenera:

Zacznij spokojnie, na ściganie przyjdzie jeszcze czas, puść ciśnieniowców do przodu – w drugiej części będą umierać.

Druga myśl, jaka pojawiła się w głowie była następstwem pierwszej, lecz niestety mnie sabotowała:

To oni będą wymiękać, czy bardziej ja?

Odpuściłem szybko dalsze samobójcze myśli i postanowiłem, że mając jeszcze 18 km po baaardzo trudnym terenie odpuszczę szarpanie. Patrząc co się działo dokoła, też przeszedłem do marszu. Żwawo minąłem kilku ultrasów i złapałem dwóch bardzo mocnych zawodników przede mną, którzy jak rosyjski walec parowy lub ZIŁ – zblokowali mosty i dobrym tempem szli do góry.

Niespodzianka na podejściu pod Jawornik

Nagle obok mnie przemknęła Nadobna Niewiasta. Niczym siedem dziewcząt z Albatrosa – ona jedyna, Beatka przemknęła biegiem obok nas i darła pod górę ani razu nie przechodząc do marszu. Jak perfekcyjnie zaprogramowana maszyna biegła pod górę! Otworzyłem szeroko oczy, zapomniałem o oddechu i odjęło mi mowę, chociaż i tak nie mogłem nic mówić na tak palącym i zapierającym dech w piersi podejściu. Czołówkę mieliśmy więc ustaloną, już wiedziałem, że ona zgarnie wszystko. Mama dwójki małych dzieci i taka kondycha. Ogromny podziw, szacunek, ukłony dla tej Pani!

Podejścia na Rabią Skałę i szlak graniczny ciąg dalszy

Pierwszą górą, na którą musieliśmy się wspiąć był Jawornik z punktem kontrolnym. Mocnym marszem puściłem się za 3 biegaczami. Przede mną daleko był Szturmowiec, którego doganiała Beatka i już go miała w garści. Tak więc załapałem 5 rewelacyjną pozycję, o której marzyłem by ją dotrzymać do końca. Jednak to był dopiero 5 kilometr. Odrzuciłem podniecające mnie myśli i kalkulacje. Skupiłem się na robocie tu i teraz. Plan był prosty: łapanie oddechu i trzymanie w miarę możliwości tych trzech przed sobą co by mi za daleko nie odskoczyli. Obiecałem sobie, że będę im siedział na ogonie tak długo ile dam radę. Dotarliśmy w końcu do Jawornika, pozdrowiły nas przesympatyczne Panie z obsługi i rozpoczęliśmy krótki, żwawy i uwalniający mięśnie zbieg. To było tylko preludium przez kolejną ścianą płaczu – Paportną. Doszło między nami do walki samców – raz koledzy mi odbiegali, to potem ich doganiałem. Pokonaliśmy Szczyt i teren wypłaszczył się by dojść do granicy polsko-słowackiej i kulminacji Rabiej Skały. Po drodze na dół zlatywała już czołówka z dystansu 44 km  na czele z Krzyśkiem Wiernuszem, który zgarną wygraną oczywiście! Zdemotywowało mnie to, że na zbiegu spotkaliśmy Beatę i drugiego za nią biegacza. Tymczasem my dopiero byliśmy na podejściu około 500 m do szczytu. Załamka i zarazem szacun!

Rabia Skała uwalnia

Zbieg spowrotem do Paportnej i do Wietnamu

Złapaliśmy szczyt w 4 osobowej grupie. Razem też podążyliśmy na zawrotce w dół. Mijaliśmy kolejnych półmaratończyków. Puściłem nogi, tak by odpoczywały przez ułamki sekund. Złote rady Trenera świdrowały mi głowę. Z 4 osobowej grupki zbiegowej zostało nas dwóch. Nie wiem, czy pozostali byli tuż za nami, czy zostali z tyłu. W ogóle się nie oglądałem, skupiłem się na maksymalnej zbiegowej regeneracji na tyle ile to było możliwe. Z Paportnej pokierowali nas ku dolinie na Wietnam. Wąską ścieżką puściłem się na ultrasem z dystansu 44 km, jednak po chwili przegonił nas półmaratończyk i pognał do przodu. Dobrze się czułem i w miarę lekko. Postanowiłem, że dotrzymam mu kroku i puściłem się za nim jakieś 50 m. jak przyspieszał – przyspieszałem. Zwalniał – też zwalniałem. Tak dotarliśmy bardzo miejscami trudną, grząską, starą i mocno zakrzaczoną drogą leśną z powalonymi konarami. W końcu dolecieliśmy do szutrowej, szerokiej drogi i polecieliśmy do punktu odżywczego.

Wietnam – punkt odżywczy na 12 kilometrze

Droga wiodła delikatnie w dół, puściłem zmordowane zbiegiem nogi, które ewidentnie odpoczywały. Złapałem tempo około 4:30 min/km i tak brnąłem piękną dolinką. Kolega, za którym zbiegałem (jak się okazało był to Piotr Mazan – mąż Beatki. Serdecznie pozdrawiam!) też zwolnił. Ze względu na dobre samopoczucie i czucie w nogach zaryzykowałem i moim tempem przyspieszyłem zostawiając Piotra delikatnie z tyłu. Na punkcie odżywczym nie chciało mi się jeść, byłem dobrze nawodniony. Z oddali już krzyczała do mnie Dorota Kaszycka, organizatorka legendarnej imprezy Duch Pogórza na Pogórzu Dynowskim. Tylko tyle pamiętam – jej głos i ją. Podleciałem prosto do niej, poprosiłem o napełnienie flaska i poleciałem dalej. Kompletnie nie pamiętam co tam dobrego do jedzenia mieli na punkcie. Standardowo oblałem się wodą a i sam byłem całkowicie mokry – z potu.

Podejście z Wietnamu na Jawornik

Po 500 metrach szerokiej i twarde drogi szutrowej wstążki kierowały nas na ostatnią ścianę płaczu – drugie podejście na Jawornik. Znowu starą i grzęską drogą stokową przeszedłem do marszu i już dosyć ciężko zdobywałem kolejne metry w pionie. Po drodze minąłem dwóch zawodników z dystansu 44 km pozdrawiając ich serdecznie i dodawając im otuchy. Wszak dla mnie to był dystans 2 razy krótszy. Po tak morderczym terenie byłem pełen dla nich szacunku. Teren po kilometrze uległ mniejszemu pochyleniu, tak, że mogłem, o dziwo swobodnie przejść do delikatnego truchtu. Koncentrując się ciągle na oddechu i patrząc kilka metrów do przodu od niechcenia podniosłem głowę do góry. Zobaczyłem jakieś 200 metrów przed sobą biegacza w białej koszulce. To musiał być ten kolega, który napierał z początku na czele, a potem tuż za Beatką. Dodało mi to skrzydeł. Miałem postanowienie by nie spuszczać go z oczu i by był „moim natchnieniem”. Tymczasem dobre samopoczucie zaskoczyło mnie samego. Po kilku minutach dogoniłem kolegę, i poleciałem dalej swoje. Dojście do zielonego szlaku pod Jawornikiem było bez ścieżki i bez szlaku – w gęstwinie lasu. Postarali się Organizatorzy! Trasa poprowadzona dziczą na szóstkę z plusem! Bardzo miły i wycieńczający akcent. Dotarłem do szlaku i zobaczyłem sporo ludzi napierających pod górę. Jak się okazało byli to zawodnicy z ostatniego najkrótszego dystansu. Biegli na Jawornik i w dół do Wetliny.

Zbieg z pierwszego punktu odżywczego

Zbieg z Jawornika i meta

Dobiegłem po raz drugi na szczyt Jawornika, wolontariusze dodali mi masę energii i pozytywnego myślenia. Już nie lekko puściłem nogi i przystosowałem stopy oraz mięśnie do zbiegu. Leciałem na zabój. Ostatnie kilka kilometrów. Postanowiłem nie odpuścić. Krążyło mi w głowie, że chyba jestem na drugim miejscu, ale najmniejsze potknięcie mogło zniszczyć całą przygodę. Tak więc koncentracja i szacunek – ciągle w głowie. Często myślałem o Beatce, jak daleko jest z przodu i skąd ona się w ogóle wzięła!

Leciałem w dół, w dół, w dół.

Spięty, zmęczony i delikatnie obolały. Nagle spotkałem przed sobą Kobietę, która zaprzątał myśli. Minąłem Beatkę, pozdrowiłem ją z hasłem:

Skąd Ty Kobieto masz w sobie tyle mocy?!!!

Pobiegłem dalej, nie myślałem o niczym, byle tylko umiejętnie stawać kroki. Wypadłem z lasu, szeroką leśną drogą mijałem zawodników z najkrótszego dystansu. Przeskoczyłem przez torowisko kolejki wąskotorowej, Strażacy pokierowali mnie ku głównej drodze. Zmęczony wpadłem na asfalt. Zostały ostanie 2 km. Łapiąc tempo około 4:20 – 4:15 min/km pociskałem ku OSP Wetlina. Na więcej nogi mi nie pozwalały. Wymęczony po terenie to był na ten moment max.

Meta

Nie wiedziałem jak to będzie. Jeszcze nigdy nie dotarłem pierwszy na żadnych zawodach. Do tej pory z moich spostrzeżeń były to oklaski, zgromadzone tłumy, zapowiedź speakera, że oto właśnie nadlatuje pierwszy zawodnik z danego dystansu. Tak myśląc było mi trochę głupio, nie wiem czy zasługiwałem na coś takiego. Jak myślałem, tak dostałem. Wpadłem na metę, a tutaj… Cisza. Ktoś tam poklaskał, a pozostali byli zajęci rozmowami lub jedzeniem. Przyznam szczerze – ogromnie mi to pasowało! Po kilkunastu sekundach podleciał Przemek, zapytał się jak było. Opowiedziałem szczerze i pogratulowałem organizacji jak i trasy. Następnie odnalazłem Krzyśka Wiernusza z ekipą. Umyłem się pod prysznicem i wspólnie w rozmowach o górach i bieganiach oczekiwaliśmy na dekorację.

Przemyślenia na koniec

Z perspektywy krótkiego czasu po biegu sukces polegał na podejściu. Odpuściłem ciśnienie, nie miałem oczekiwań. Słuchałem rad Trenera i robiłem to co mi zalecał. Bez ciśnienia na wynik, pozycję. Po prostu robiłem swoje. Dokładałem cegiełkę do cegiełki, dzięki czemu mogłem sukcesywnie przebijać się do przodu, a finalnie osiągnąć sukces. Może właśnie dlatego, że to takie łatwe, w praktyce jest tak cholernie trudne?

Miłe uczucie 🙂

Data zawodów: 7.09.2019

0 komentarz

Mogą cię także zainteresować

Napisz co myślisz