Relacja z wyprawy na wybrane szczyty Alp:
1. Grossglockner (3798 m.n.p.m.) – najwyższy szczyt Austri i Alp Wschodnich, położony w Wysokich Taurach,
2. Punta Penia (3343 m.n.p.m.) – najwyższy punkt Marmolady oraz Dolomitów, góra położona we Włoszech,
3. Gran Paradiso (4061 m.n.p.m.) – najwyższy szczyt Alp Graickich, góra położona we Włoszech,
4. Mont Blanc (4810 m.n.p.m.) – najwyższy szczyt Alp, zaliczany do korony gór Ziemii,
5. Zugspitze (2964 m.n.p.m.) – najwyższy szczyt Niemiec oraz Alp Bawarskich.
Zapraszam do lektury!!! 🙂
Kilka słów na wstępie…
Myśl o wysokich górach oraz „wyskrobania” w swoim dorobku czegoś więcej aniżeli „tylko” wędrówki po beskidzkich i tatrzańskich szlakach towarzyszyła mi od dłuższego czasu. Od razu postawiłem sobie wysoką poprzeczkę, jednakże nie najtrudniejszą – Mont Blanc. Najwyższa góra naszego kontynentu nie wliczając Kaukazu z Elbrusem na czele, Biała Dama, Dach Europy, przyciągała mnie swoją magią i nieznaną mi przygodą. Mniej więcej rok temu myśli te na tyle dawały się mocniej we znaki, iż postanowiłem coś w tym kierunku czynić. Bez wysokogórskich znajomości czułem się bezradny, niczym na początku mojej w ogóle górskiej przygody. Ni do kogo wbić, prosić, przyczepić się. W akcie desperacji zacząłem więc stosować pisma do klubów wysokogórskich i powoli zbierać mamonę.
Jak wiadomo komercyjne wyprawy równają się wyłożeniu dużych pieniędzy, gdyż trzeba opłacić przewodników, a i dać im jeszcze zarobić. Wyprzedzając całą relację napomknę, iż do dzisiaj dostaję wiadomości od tychże klubów ponaglających mnie z wpłatą zaliczki lub najlepiej całości kwoty potrzebnej do „zaklepania” mnie na wyjazd. Nawet otrzymałem telefon od pani z biura wypraw, którego nazwy nie zdradzę, z zapytaniem kiedy dokonam przelewu gdyż chcą zamknąć listę. Ze względu, że miało to miejsce w czasie, w którym już skład naszej ekipy był domknięty i wszystko się ostatecznie klarowało, odpowiedziałem dzwoniącej pani sekretarce, iż za tysiąc złotych ze wszystkimi kosztami oprócz wyżywienia pojadę :). Wyśmiała mnie głośno i zakończyła rozmowę, tym sposobem miałem spokój, jeden klub z głowy :).
Wracając do wątku, moja desperacja sięgała już tak daleko, że byłem gotów wyłożyć i wpłacić zaliczkę na poczet jednego z biur wypraw. W tym momencie stał się przełom, mój dobry kolega, Daniel Czisnok zwany dalej Dziadkiem (oby się nie obraził) oznajmił mi, iż tworzy się skład, który chce zrobić Mont Blanc, radość moja nie miała granic. Od tej pory nastąpił początek wielkiej przygody. Zaczęły się przygotowania, polegające na kupieniu i pożyczeniu potrzebnego sprzętu, gdyż ja osobiście zaczynałem od zera i cały potrzebny szpej, wraz z innymi lodowcowo – wspinaczkowymi artefaktami musiałem nabyć we własnym zakresie. Ostatni tydzień przed wyprawą ćwiczyliśmy na sali gimnastycznej asekurację, buchtowanie, zakładanie stanowisk, zjazdy, prusikowanie, a nawet przepinanie z podciągania się na zjazd. Sam też wisząc na linie z domowego balkonu obczajałem wszystko na spokojnie. W tym momencie wielkie podziękowania dla Ani Gąsior i Zbyszka Mazura, którzy spędzili ze mną i Dziadkiem cały Boży dzień na wyłożeniu nam tej teorii i pokazaniu w praktyce z czym to się je :). Nie zapominam także o koleżance Gosi Fojcik, dzięki której po raz pierwszy w życiu miałem kontakt z linami, węzłami oraz całą zabawą zwaną buchtowaniem. Dziękuję :). Ostatecznie skład się dopiął i czas zacząć przygodę!
Nasz Dream Hard Team składał się z pięciu osób, z których stworzyliśmy dwa zespoły:
1. Łukasz Łukasiński, Paweł Mazur, Radosław Woźniak – Drużyna Paździochów,
2. Daniel Czisnok, Paweł Pabian – Drużyna Dziadków.