Dzień I – 8 lipca, 4:30 – na dobry początek
Ruszam powolnym truchcikiem z Grybowa mijając po lewej stronie Biedronkę. Początkowo na dystansie 200 metrów szlak spada w dół. Rozgrzany porannym chłodem wbijam sobie mocno do głowy, by rozpocząć wolno. Bowiem aż pod Chełm – pierwszą górę na Niebieskim Wyzwaniu trasa wiedzie asfaltem, pod górę. Spacerem podziwiałem widoki dokoła, powoli oddalający się Grybów, wzniesienia Beskidu Sądeckiego i Wyspowego oraz uroki Niskiego. Póki co euforia, a przygoda się dopiero zaczyna…
Kijki przy boku, zdjęcia tylko selfie. Niestety byłem na nie skazany prawie przez cały dystans… Podchodzę na raz na górę Chełm (780 m.n.p.m.). Tutaj dopadają mnie pierwsze poty, ściągam cały majdan, robię fotki i czas ruszać dalej. Zbiegam truchtem do Wawrzki, chwilowo wśród zabudowań i znowu w las, początkowo wzdłuż pola ornego.
W delikatnych chaszczach, na szczęście sucho podbijam do góry. Potem typowa droga stokowa w lesie, dobrze oznaczona. Wdrapałem się na grań Suchej Homoli i Flaszy. Tutaj szlak okazał się prosty. Wiedziałem, że gdyby nie drzewa, po lewej stronie ujrzałbym taflę zalewu Klimkowieckiego. Niestety dorodne buki przysłaniały cały obraz. Bardzo dobrze mi się hasa, pod górę idę, z górki zbiegam bez zbędnego pośpiechu. Tak mi upływa czas. Gdzieś bodajże na Suchej Homoli zatrzymuję się z myślą o rzeczy najprostszej. Tak sobie bowiem założyłem: kiedy chce mi się jeść – jem, kiedy chce mi się wypróżnić – czynię to. Więc ściągam wór z pleców, wyjmuję rano przygotowane kanapki z szynką, serem i ketchupem. Zdążyły się już mocno poturbować w plecaku i straciły kształty bułki :).
Pierwszy duży problemat – nie mogę jeść
Tutaj zaczęła się pierwsza z prób na całym wyzwaniu: problemy żywieniowe. Od tej pory, mniej więcej przez kolejne 24 godziny mój organizm przestał normalnie przyswajać jedzenie. Ledwo zmęczyłem kanapkę, dochodząc do wniosku, że nie potrzebuję jeszcze jedzenia i wszystko jest w najlepszym porządku.
Tak zbiegłem z Suchej Homoli, przemierzyłem Bardiów Groń (niepozorny a dość długi masyw, przez który przebijałem się około 2 godzin). Znalazłem się w Hańczowej, gdzie szlak aż do Ropek na chwilę połączył się z czerwonym – Głównym Beskidzkim. Jeszcze przetnę ten szlak w swoim czasie 🙂 W Ropkach dalej szutrową drogą dotarłem do Wysowej Zdrój (około 35 kilometr wyzwania).
O godzinie 10 postanowiłem, że zjem ciepłą strawę w karczmie. W Wysowej nie raz bywałem i jadło dobre tam kosztowałem 🙂 Ku mojej rozpaczy obydwie karczmy naprzeciw siebie swój start zaczynają dopiero o 12. Toż do tej godziny czekał nie będę. Bliżej cerkwi serwują fastfoody, ale wiedziałem, że tego nie chcę… Tym sposobem dokonałem rzeczy najgłupszej, która ostatecznie mnie zniszczyła na najbliższą dobę. Wpadłem do delikatesów, obłowiłem się w zimne napoje, skonsumowałem banana i naszła mnie jeszcze ochota na pączki… kupiłem 2 sztuki, zjadłem łapczywie i zatkało mnie. Sądziłem, że będzie OK.
Ruszyłem dalej w kierunku Jaworzyny Konieczniańskiej. Szło się żwawo, odcinek niezbyt atrakcyjny, bowiem przez dłuższą część wiedzie szutrową drogą leśną. W końcu znalazłem się na ścieżce, wyprzedziłem 2 grupy rodzinne niedzielnych turystów doznających uroków uzdrowiska. Dołączyłem do granicy ze Słowacją.
Tutaj szlak niebieski łączy się z granicznym czerwonym szlakiem słowackim oraz klasycznymi słupkami granicznymi. Tak, nie sposób się tutaj zgubić, ponieważ mamy aż trzy punkty odniesienia: oznaczenia szlaku czerwonego, niebieskiego, słupki oraz wyraźną ścieżkę. Należy tylko pamiętać że miejscami szlak niebieski zbiega do miejscowości i opuszcza granicę, gdyż taki jego urok 🙂 Wdrapałem się na Jaworzynę i tutaj było już niezbyt dobrze…
Panie, bo zaraz Ci tu puszczę…
Akurat na szczycie odpoczywało dwóch jegomości, poprosiłem jednego o fotki dla sponsorów. Ten zagadał mnie, czy nie znam jeszcze jakichś dobrych widokowych miejsc w tej części Beskidu Niskiego. Otworzyłem mapę, pokazałem mu to i owo, rozmowa zeszła na cmentarze, więc wskazałem na kilka moim zdaniem godnych zobaczenia. Kiedy tak zadawał mi pytania czułem jak coraz bardziej mi doskwiera żołądek. Z każdym jego pytaniem czułem się co raz gorzej. Nie, dlatego, że nie znałem odpowiedzi, a dlatego że niestety źle odżywiłem się w Wysowej… Opowiedziałem koledze o moim wyzwaniu, puścił mnie dalej, ubrałem szybko plecak i cisnę do przodu z nadzieją, że problem żywieniowy mi odpuści. Nic bardziej mylnego, wszystko się nasilało. Przemierzyłem Beskidek i zbiegam do Koniecznej. Wiedziałem, że będzie cienko ze sklepem, a już prawie zabrakło mi wody. Zapukałem do przydrożnego domu mieszkańca z zapytaniem o wodę, ochoczo nalał mi źródlanej, gdyż jak twierdził tylko taką tutaj mają – najlepszą!
Z tym małym optymizmem opuściłem miejscowość i z powrotem udałem się w kierunku Dębiego Wierchu na granicę polsko-słowacką. Na łąkach musiałem odpocząć. Zrzuciłem plecak, zajrzałem do środka w nadziei, że na coś będę miał ochotę. Tymczasem na wszystko, na co patrzyłem budziło moją niechęć. Położyłem się, więc na mapie, zamknąłem oczy i prosiłem niebiosa, by zabrały to brzemię. Wiecznie leżeć nie mogłem, dlatego szybko się pozbierałem i dalej wiosłowałem kijkami pod górę. Dotarłem granicą na Przełęcz Beskid nad Ożenną i asfaltem pomknąłem do miejscowości znowu opuszczając granicę.