Dzień 13, 30.07.2013 Operacja „Zugspitze”
Pobudka o godzinie 8. Zbieramy majdan i kierujemy się w stronę miasta, gdzie zatrzymujemy się pod sklepem Aldi. Kupujemy jakieś produkty i przysiadamy pod obiektem zajadając śniadanie. Pakujemy się z powrotem w samochód i jedziemy do Hammersbach, skąd ruszamy o godzinie 10 na szlak. Wchodzimy do doliny Höllentall, która ponoć ma być bardzo urokliwa, co okazuje się być prawdą. Nieco wyżej płacimy po 4 Euro za wejście w to urokliwe miejsce i idziemy głęboko wciętym przez potok wąwozem. Droga prowadzi schodkami oraz żłobionymi w skale tunelami. Zewsząd kapie woda tworząc małe skalne wodospady i wodne kurtyny, a po środku wielką siłą ładuje potok, czasem tworząc głośny i konkretny wodospad, który obnaża przed nami prawdziwą siłę natury.
Wychodzimy z tego bajkowego miejsca i zmierzamy dalej w górę ścieżką ku schronisku na wysokość 1368 m.n.p.m. Tam mały popas i około 13 ruszamy na górę. Początkowo szlak wiedzie ścieżką, by po czasie przywitać nas skałkami oraz via ferratą z dość konkretną drabinką oraz przejściem przez eksponowaną ściankę po metalowych prętach wbitych w skałę.
Po tych akrobacjach trafiamy na wypłaszczenie i piargami podchodzimy do góry. W chmurach już majaczy szczyt. Przed nami zaczyna się lodowiec. Mały błąd z naszej strony, że nawet nie ubezpieczyliśmy się w czekany o rakach nie wspominając. Idziemy więc do góry po spękanym dość znacznie lodowcu słysząc jak pod lodem spływają lodowcowe strumyki. W każdym praktycznie momencie któryś z nas mógł wpaść w szczelinę. Nieładnie z naszej strony, że poszliśmy bez ubezpieczenia. Wkońcu dochodzimy do skałek ku naszemu wytchnieniu lecz tutaj pojawia się nowy problem pod nazwą szczeliny brzeżnej. Głęboka na około 7 metrów trochę spowiła mrokiem nasze dusze. Niby jeden duży krok do uchwytu drabinki i wczepienia się w ringa. Jednakże ten krok mógł się nie udać, w każdym momencie śnieg mógł się zapaść pod ciężarem któregoś z nas i wpadamy do dziury. Szczęściem każdemu udało się jakoś wgramolić na stopień drabinki i pionową ścianką za pomocą klamer wdrapujemy się 5 metrów do góry. Potem dość fajna, miejscami bardzo eksponowana ferrata. Bardzo przyjemnie się nią szło, po drodze mijamy dwóch Niemców. Wkońcu stajemy po godzinie „ferratowania” na szczycie Zugspitze. Witamy na wysokości 2963 m.n.p.m. Jest godzina 16.
Trzaskamy fotki przy żółtym krzyżu i z politowaniem spoglądamy na betonowy obiekt wywalony na całą górę, gdzie znajduje się schronisko i górna stacja kolejki gondolowej wywożąca kogo popadnie na najwyższy szczyt Niemiec. Psuje to totalnie cały klimat podejścia, lodowca i ataku na górę. Wbijamy na schronisko, gdzie otwieram swoje jadło. Między czasie wchodzi dość potężna Niemka i skrzeczącym głosem oznajmia że za 5 minut odjeżdża ostatni wagonik na dół. Po za tym zostajemy wyproszeni ze schroniska gdyż mogą tam przebywać tylko osoby nocujące i kupujące jedzenie na schronisku. To się nazywa schronisko? Żałosne! Siedzimy więc na polku, podchodzi ta sama pani i pyta się czy zostajemy na noc, czy zjeżdżamy na dół. Grzecznie zadaję pytanie o cenę zjazdu, na co pani podaje mi kwotę o 5 Euro większą, niż jest w cenniku. Mówię, że za dużo i przydałaby się zniżka, na co pani macha ręką i opuszcza nas. W głowie mi buzuje i sypią się gromy. Kompletna, górska klapa z ich strony. Po prostu jedna wielka beznadzieja na tak znaczącym szczycie. Niech się chamstwo tam rozwija i szerzy. Czym prędzej opuszczamy to o ironio, niczym z górami nie mające wspólnego miejsce i tą samą ścieżką śmigamy na dół. Około 20 jesteśmy pod schroniskiem. Piją panowie po piwku, ja notuję sobie wspomnienia klnąc na Niemców. Wybieramy się dalej w dół i o 22 lądujemy w Hammersbach.
Godzina 22 a w miasteczku panuje ruch. Podjeżdżamy samochodem pod przystanek autobusowy i oferujemy sobie wieczerzę. Na szybko pakujemy wszystko i ruszamy na miejsce naszego ostatniego noclegu.