Diadem Polskich Gór – Dzień XII – Bieszczadzkie Sztychy

10 maja 2019
Diadem Polskich Gór – Dzień XII – Bieszczadzkie Sztychy

Głupota, ale to nie jest dla normalnych ludzi

Samo zejście z Rawki było już okryte czerwoną łuną zachodzącego Słońca, zmęczenie sięgało zenitu, rany dalej paliły, a napięte mięśnie nóg kreowały nowe sposoby jak poruszać się dalej. Rozsądnym rozwiązaniem było przestać już dzisiaj i zostawić najwyższą górę Bieszczadów na śniadanie, z nową świeżością kolejnego dnia. Jednak głupi umysł Młodego Wilka przysłał mi nową myśl. Jeżeli jeszcze dzisiaj zdobyłbym górę, to jest szansa, że z całym projektem zmieszczę się w 300 godzinach, czyli 12,5 dnia. Ta myśl stała się moim nowym celem. Wg obliczeń zostało 5 gór i sporo dojazdu z Biesów w kierunku Gór Świętokrzyskich. Jeżeli dzisiaj nie zdobyłbym żadnej góry to limit czas zostałby przekroczony. Decyzja była prosta i szybka. Mimo bólu, który odrzuciłem pojechałem do Wołosatego, by niebieskim szlakiem wdrapać się na ostatni pik tego dnia. Na parkingu było już pusto, ostatnie ekipy schodziły do samochodów. Słońce oświetlało jeszcze szczyt, przy dobrym tempie była szansa, że zdążę dostać się na szczyt przy ostatecznym zachodzie Słońca. Tego zrobić mi się nie udało. Walczyłem z okrutnym bólem i zmęczeniem wraz z potężnym pieczeniem i pracowaniem otwartych ran w stopie. Mijając kilka schodzących ekip dostałem ostrzeżenie, że wchodzenie o tej godzinie nie jest mądre. Pytali się czy mam czołówkę. Widzieli także zaiste moje zmęczenie i grymasy na twarzy, kiwali przecząco głową. Zgadzałem się z nimi. To nie było mądre, ale byłem zaprogramowany. Moja decyzja była 100% pewna i uzależniona tylko ode mnie. To był mój wybór w wolności i ponosiłem wszelkie konsekwencje z tym wyborem związane. O zmierzchu dotarłem na Tarnicę, zejście rozpocząłem już ze światełkiem na czole, a było to jedno z najdłuższych psychicznie zejść w mojej historii zdobywania tej góry. Dłużyło się bardzo, modliłem się o koniec, ten jednak nie następował. Z każdym krokiem było co raz gorzej, niestety dałem za wygraną i pozwoliłem bólowi zawładnąć moim umysłem. Ten robił co chciał, czyli wszystko bym padł i rozpłakał się jak niewinne (może jednak winne) dziecko… Wieczność schodziłem do samochodu, a gdy go zobaczyłem uznałem to za jeden z największych sukcesów tej wyprawy… Dojechałem z powrotem do Ustrzyk Górnych, wlazłem do Kremenarosa i zamówiłem ziemniaki, schabowego i zestaw surówek. W TV puścili pierwszy mecz Polaków na Mistrzostwach Świata siatkówce. Był to najdłuższy posiłek na Diademie. Polacy rozłożyli Kubańczyków 3:1. Mimo czterech setów z mojego talerza znikło raptem pół posiłku. To był bardzo jasny znak, że byłem totalnie wykończony. Nie miałem siły ruszać ustami, oczy zamykały mi się, żołądek nie przyjmował jedzenia. Zjadłem dzisiaj bowiem bardzo mało, a mimo tego nie byłem głodny. Oznaki podręcznikowego wycieńczenia ze zmęczenia. Zapłaciłem za posiłek oraz prysznic. Udałem się do schroniska, umyłem co trzeba i wróciłem do samochodu na nocleg.

Start niczym na Niebieskim Wyzwaniu

Schody do nieba

Samotność o zmierzchu

Wpatrzony na Krzemień, Kopę Bukowską, Halicz i Rozsypaniec

Najdłuższy obiad na całym wyzwaniu

0 komentarz

Mogą cię także zainteresować

Napisz co myślisz