Początek zniszczenia
Przygoda z Beskidem Wyspowym skończyła się. Pojechałem do Krościenka w celu skonsumowania obiadku wraz z myślami o obraniu kierunku zdobycia najwyższego szczytu Pienin. Po zacnej wyżerce obok ronda w Krościenku podrzuciłem Pawła na przystanek by złapał coś jadącego w kierunku Tatr. Ten to miał dopiero zacne pomysły na długie przebiegi w tym rejonie. No cóż, mi pozostawało udawać się sukcesywnie dalej na wschód. Co raz bliżej końca, ale koncentracja musiała wejść na maksymalny poziom. Wysoką postanowiłem zaatakować od strony słowackiej. Mimo, że do Jaworek i Homola miałem tuż, tuż. Decyzja była spowodowana łatwym dojazdem do Piwnicznej i następnej góry. Jak pomyślałem, tak zrobiłem. Udałem się w kierunku Zbiornika Sromowieckiego, przekroczyłem granicę i południowym traktem dojechałem pod zielony szlak wlotowy na Wysoką. Poszło lekko, za lekko. Dlatego popełniłem błąd, który kosztował mnie bardzo wiele już do końca całej wyprawy. Po zdobyciu szczytu coś mnie tchnęło, by skrócić trochę drogę znaną mi ścieżką w kierunku północno-wschodnim. To była zła decyzja. W zimie ścieżka jest łatwa i widoczna, w lecie natomiast przede mną wyrosły krzaki, pokrzywy i żyjąca w pełni przyroda. Przedzierałem się w spodenkach biegowych po pas w pokrzywisku, znieczulając doszczętnie nogi, które na tym etapie delikatnie drętwiały. Dotarłem w bólach do ścieżki, sypiąc po drodze subtelne przekleństwa. Ból minął, został znieczulony, więc rozpocząłem zbieg do samochodu. Przy busiku wytrzepałem sporo dużych kamieni z buta, których wcześniej nie czułem. Założyłem klapki, a na stopach poczułem ból, kłucie, rany. Tak rozpoczęła się moja męka na ostatni etap wyprawy. Dzięki temu znieczuleniu kamienie poraniły mi stopy od spodu. Otwarte rany pracowały już do ostatniej góry, a to wpłynęło na nadwyrężenia w mięśniach golenia.