Barszczyk!
Docieram do drogi i idę w kierunku Otrytu, do Dwernika. Po drodze pytam napotkanego w miejscowości człowieka, jak tutaj jest ze sklepami i karczmami. Otóż karczma jest i to jak piernik! „Caryńska” na wypasie i o dużym standardzie. Oczywiście zachodzę tam, jako brudas po całym dniu, myję się w umywalce i wyraźnie czuję, że odstaję od ludzi tam przebywających. Wszyscy pięknie ubrani, pachnący, czyści, odpoczywający, a tutaj przyszedł człowiek z lasu, już pełne 2 dni niemyty i zarośnięty jak „Rumcajs”.
Przecież jesteśmy w sercu Bieszczadów! Ludzie! Takie widoki na turystów wędrowców powinny być normalne! Zamawiam w barze barszcz z uszkami – bardzo dobry, który mi posmakował. Była to koronna zupa wyjazdu. Następnie domawiam placki po węgiersku i wszystko ładnie czyszczę z talerza. Po konsumpcji zawijam manatki i idę dalej. Po drodze zachodzę do mini sklepu i obławiam się zakupowo. Dostaję wszystko oprócz pieczywa. Na skrzyżowaniu jest jeszcze otwarty bar. Zachodzę i proszę o chleb. Panie nie chciały mi dać, gdyż miały ostatki do tostów. Mówię im o swoim projekcie, wadze wydarzenia i że ta potrzeba uzupełnienia pożywienia jest dla mnie konieczna, bo jutro też bieda ze sklepem. Płacę chyba potrójną cenę za kromki chleba i ruszam dalej.
Idę na Otryt, dochodzę w mroku do chaty Socjologa. Myślę sobie, mimo że idę nocą pójdę do Polan i tam zobaczę co dalej, z drugiej strony doszedłem do wniosku, że już dosyć forsowania i że warto skorzystać z opcji spania. Zostaję tutaj, ostatnią noc spędziłem na dechach w wiacie dygocząc niemiłosiernie z zimna. Pomyślałem: to tutaj się prześpię na miękkim. Tak też czynię. Rozwalam się ze sprzętem. Myję najważniejsze części ciała w litrze wody, gdyż bieżącej na schronisku nie ma. Wszak to schronisko! Brudną wodę wylewam i połowicznie oblepiony potem idę spać.
Dzień V. 12 lipca – Czas na Pogórza
Zasypiam szybko. Standardowo po 3 godzinach się budzę. Sam! Bez budzika! Mój organizm zatrybił i nie potrzebował już nawet wspomagacza. Samoistnie stawiał się do pionu zaprogramowany na odpowiedni czas. Zwlekłem się, wszyscy oczywiście spali, 2 w nocy. Zjadłem na siłę kawałek konserwy, spakowałem wór i zarzuciłem na plecy.
Idę trochę ospały granią Otrytu. Płasko i czasami delikatnie do góry. Dochodzę do szutrowej drogi która zbiega do Polan, schodzę 2 godzinki w dół. Po drodze mijam pięknie dymiące retorty – do wypału węgla drzewnego. Zawsze tutaj działały i nadal prężnie grzeją.
Dochodzę do Polan, nie spotykam sklepu, na szczęście mam jeszcze malutki zapas żywności. Szukam miejsca na popas. Wchodzę w Dolinę Paniszczewa. Łąki są piękne, pomyślałem, że znajdę kawałek miejscówki pod drzewem i tutaj zjem obficiej. Niestety bąki kąsają mnie niemiłosiernie.
Tak, więc napieram do przodu. Wychodzę ponad nieistniejący Paniszczew widząc po lewej Chrewt i zatokę potoku Czarny, tworzący jedną z odnóg zalewu Solińskiego. Idę do góry, bąki odpuszczają, znajduję trochę drzew i rozsiadam się między nimi, zajadając się po raz kolejny smalczykiem i bułką.
Pakuję plecak i idę w stronę Łabisk i Teleśnicy Oszwarowej. Przebywałem ten odcinek, jakieś 3 lata temu i skojarzyło mi się, że szlak jest kiepsko oznaczony. Jednak zaskoczyłem się, bardzo miło. Nie było problemów z orientacją, no i dało się zauważyć ku mojemu zdziwieniu ślady butów turystów, opony rowerów, a także ślad jakiegoś motocykla, pewnie crossa. Tak dobrze prowadzony przetartym odcinkiem szlaku i znakami docieram do Teleśnicy.
Zachodzę do sklepu gdzie, piję zimną colę oraz zajadam się już któryś tam raz konserwą. Tak umocniony podchodzę na Bucznik w paśmie Żukowa dość szybko. Jednak ostatni odcinek wiodący na grań, jest spowity w łące, sięgającej prawie do głowy, bez wyraźnie zaznaczonej ścieżki – ogólnie ciężko się przez to idzie. Docieram do grani, a tam autostrada, idę nią chwilę i jest odbicie na północ do Równi. Zbiegam lasem, a raczej schodzę, bo kolana i mięśnie nie pozwalają na zbieg.
Standard Menelaosów sklepowych: „Gdzie masz narty?”
Docieram do miejscowości, wpadam pod sklep, nic nie kupuję tym razem, ponieważ jestem dobrze zaopatrzony w poprzednim sklepie. Tylko „żul” do mnie zagaduje z tekstem: „A narty gdzie?”. Myślę sobie, o co mu chodzi. Dopiero po kilku sekundach skojarzyłem, że mam kijki, a on chciał być zabawny. Potem kontynuuje bełkotem, że mieszka w górach, ale po górach nie chodzi, bo to głupota. Jednak był rok w wojsku i taki wycisk tam dostał, mimo tego, że taki z niego twardziel, iż takie góry to dla niego nic. No i wiecie:) Takie standardowe gadki i wychwalanie w małomiasteczkowym, zakompleksionym wydaniu. Posłuchałem, pokiwałem głową z uznaniem i poszedłem dalej.
Wbijam się szybko na Gromadzyń i znowu z ciężkością schodzę do Ustrzyk Dolnych. Docieram do jednej z największych miejscowości Niebieskiego Szlaku. Uradowany, że jestem na granicy turystycznych Bieszczadów, a tak naprawdę już w Górach Sanocko-Tuczańskich udaję się na rzeźnicką pizzę. Myślę sobie – teraz będzie już z górki. Nic mi nie grozi. Zaczynam ciachać kilometry i byle do mety! O jakże bardzo się myliłem….
Naiwny...
Zjadłem zakupową porcję w sklepie i obładowany w świeże jedzenie i wodę zmierzam ku Kamiennej Laworcie. Kolejne podejście w wykonaniu na raz i w dobrym tempie. Mogę ująć: wyśmienitym tempie! Tam na szczycie spotykam dwójkę odpoczywających turystów i aż do samego Rzeszowa byli to ostatni wędrowcy, których spotkałem na szlaku!
Teraz 200 km totalnej, szlakowej samotności… Na Lawortę szlak jest elegancki, należycie oznaczony, piękny! Zaczynam, więc z uśmiechem na twarzy wkraczać w góry Sanocko-Turczańskie. Z czasem sobie myślę: jak mogłem być aż tak naiwny!
Zbiegam w podskokach. Początkowo szlak wiedzie w porządku, jednak od Dźwiniacza już kroczę w krzakach i szukam znaków. No nic – myślę sobie, na początek to jeszcze nic złego nie wróży! Udaję się dalej na pasmo Wysokiego Działu, potocznie nazywany Mostami. Tutaj szlak woła po raz kolejny o pomstę do nieba! Oznaczenie, co 50 drzew, gdzie się znakarzowi zamarzyło, nie pozostaje mi nic innego jak mapa i kompas do ręki, napieram do góry. Szlak wiedzie jakąś krętą drogą, oczywiście przez moczary – o ile faktycznie ten szlak tam jest wytyczony. Wreszcie wychodzę na odsłoniętą kopułę szczytową i już po betonowych płytach (zarośniętych trawą) dobiegam do drogi wiodącej z Leszczowatego. Docieram szybko, przy lepszym oznaczeniu na pasmo Brańcowej.
Uwaga rysie!
Idę stokową drogą do góry. Wtem na drogę wychodzi jakiś zwierz. Początkowo przerażenie mnie wbija w ziemię i nie ruszam się. W oddali rozpoznaję duużego, dorodnego rysia! Wychodzi na drogę. Patrzy za siebie, przed siebie, w prawo po cztery razy. Cudem nie patrzy w lewo – tam stoję ja. Zwierz siada na drodze, po czym leży. Oglądając się we wszystkie kierunki oprócz mojego. Wyciągam powoli aparat, włączam max zoom (niestety ma mały stopień przybliżenia) i trzaskam fotkę. Usłyszał dźwięk, popatrzył w lewo. Pomachałem mu ręką, popatrzył na mnie ogłupiały, po czym zerwał się w sekundę i zniknął w krzakach. Tak, ten teren zaczął przede mną obnażać swoją tajemnicę – dzicz.
Oblicze Brańcowej
Potoczyłem się dalej, doszedłem do grani, pamiętam ten „szlak” sprzed 3 lat. Była tutaj w miarę zarośnięta ścieżka i wyblakłe, ale widoczne znaki szlaku niebieskiego, plus żółto-czarne szwejkowskie. Będąc tutaj, dzisiaj i przed 3-ma laty, doznałem wrażenia, że nikt tędy nie przeszedł od tamtego czasu, a tym bardziej nie było żadnego znakarza! Wszystko zarosło, zanikło jeszcze mocniej i stało się o wiele bardziej niedostępne. Ludzie ratujmy Brańcową!
Przeszedłem grań i znalazłem piękne rozwidlenie szlaków. W niebieskie zejście musiałem sobie trafić, gdyż znaczek szlaku pojawił się po około 2 minutach drogi, jeżeli trafiliśmy w odpowiednią ścieżkę :). Tak, więc uff… trafiłem. Szybko udałem się pod Truszówkę. Wiedziałem, że tam czekała na mnie wiatka, w której kiedyś spałem. Postanowiłem, że pewnie tam zjem. Tak też uczyniłem. Powoli zaczynało się zmierzchać. Przede mną lasy Arłamowskie, a tam…
Tymczasem zbiegłem do Jureczkowej. Zapukałem do domu i uzupełniłem wodę. Udałem się na drogę w kierunku Arłamowa, idąc pod górę już w mroku.
Służba!
Idę i nagle samochód zajeżdża mi drogę. Okazuje się, że to patrol graniczny, a Pan ubrany po cywilu, legitymuje mnie, wypytując co ja tu robię. Opowiadam mu o projekcie, dzięki czemu ten szybko mnie puszcza dalej oraz informuje inne służby o mojej obecności. Wszak w pobliżu Paportna będę około 100 metrów od granicy z Ukrainą. Po miłej rozmowie znowu napieram, w końcu napotykam skręt z drogi głównej, na drogę leśną na Braniów. Trakt dobrej, jakości, idealny do rowerowych wojaży, dla butów – męka i nuda.
Przeklęty las…
Kroczę już 20 minut, będąc chwilę po telefonie od Basi. Jest zupełnie ciemno, około godziny 24. Miałem zamiar iść całą noc i nad ranem zastanowić się, co dalej. Nagle słyszę krzyk… najbardziej przerażający krzyk, jaki kiedykolwiek słyszałem w życiu. Jakby ktoś zrozpaczonej kobiecie piłował nogę… Ni to zwierzęcy głos, ni to ludzki płacz. Co 30 sekund ten krzyk się powtarzał, zbliżając w moim kierunku, był nie do zniesienia. Przeszywał mnie całego strachem i paraliżował. Nie mogłem się ruszyć z miejsca. Znalazłem ambonę przy drodze, wdrapałem się na nią i z wybałuszonymi oczyma wpatrywałem się w czarną jak smoła ciemność z kijkami trekingowymi trzymanymi przed sobą. To było najdłuższe 30 minut mojego życia… Potem jak gdyby dźwięk ustał, więc zebrałem się w sobie i zszedłem z ambony.
Uszedłem 20 kroków i słyszę łamanie gałęzi w pobliżu. Biję kijkami jeden o drugi. Ruch powolny, mozolny, głośne łamanie, co raz bliżej. Krzyknąłem. Usłyszałem basowy pomruk. Krzyczę na cały głos: „Tylko nie niedźwiedź!”, uciekam z powrotem na ambonę. Zwierz przeszedł obok, pomrukując donośnie – widocznie niezadowolony. Myślałem, że ze strachu wyskoczy mi serce. Opuściła mnie całkowicie motywacja, chęci i siła do dalszego napierania. Koczując na ambonie doszedłem do wniosku, że nie wyśpię się w przedziale terenu 1×1 metr. Zaryzykowałem sen i zszedłem na chaszcze przed amboną. Udeptałem sobie teren na legowisko, rozłożyłem 3 zalaminowane własnoręcznie mapy, owinąłem się folią NRC i tak zasnąłem na 3 godziny.
Piękna kobieta?
Obudził mnie budzik jeszcze w totalnej ciemności. Zrobiłem zdjęcie mojego miejsca noclegowego. Jednak ta fotka dopiero niedawno wywołała u mnie ponowny strach… Czy to naprawdę przeklęty las? Czy widzicie tam kobietę, która patrzy na was oczyma, swoją skrytą w ciemności twarzą? Czy tej nocy byłem sam wśród zwierząt? Czy coś się tam kiedyś wydarzyło?