Powrót do klasycznej, kultowej imprezy!
Jak to się zaczęło?
Od 2013 roku regularnie startowałem w tej magicznej imprezie. Dlaczego akurat KIERAT? Tak bowiem zaczęła się moja przygoda z dystansami ultra, czyli każdym powyżej maratońskiego. Pamiętam ten czas, kiedy kolega Michał zagadał do mnie, że jest jakiś maraton na orientację w Limanowej. Zapytałem się go jaki dystans – odpowiedział 100 km po górach. Zaparło mi dech w piersiach. Nigdy nie biegałem, nigdy nie przemierzyłem dystansu 100 km, nie brałem udziału w imprezach na orientację i kompletnie nie znałem Beskidu Wyspowego. Więc spełniałem wszystkie normy wariata. Tak więc zapewne była dla mnie. Zapisaliśmy się na termin i środkami komunikacji publicznej dostaliśmy się przez Kraków do Limanowej. To była moja pierwsza setka w życiu… Ukończyliśmy bieg poniżej 23 godzin, kosztowało nas to zniszczeniem totalnym. O jakimkolwiek ruszaniu się nie było mowy…
Wspominam moje zniszczenie podczas każdego KIERATA, kiedy wchodziłem na salę gimnastyczną i patrzyłem z podziwem na śmiałków, którzy ukończyli bądź przerwali bieg z różnych powodów. Zawsze z pełnym szacunkiem i zrozumieniem – przeżywałem to samo.
Tak więc zawody stały się dla mnie klasyką i pełną sentymentu przygodą. Co roku co raz lepiej. W 2014 poznałem ekipę limanowską, z którą biegam do dzisiaj. Oprócz 2017 roku (Wielkie Greckie Wesele) brałem udział bez względu na okoliczności.
Zmiany
W 2018 roku trochę się dla mnie zmieniło. Baza maratonu i start został przeniesiony z Limanowej do Słopnic. Dobrze i niedobrze – od razu startowaliśmy w góry, za to mniejszy odcinek pokonywaliśmy asfaltem, by się z Limanowej wydostać, a później do miasta wrócić. Reszta to czysta klasyka. 15 punktów, które trzeba po kolei zdobyć by wykręcić pętlę o długości 100 km. Trasa – każdy obierał indywidualnie, byle dotrzeć i się odklepać. Start w piątek o 18:00, więc początek nocą. Wszystko na swoim miejscu.
W tym roku kwestię dojazdu rozwiązałem tak samo, jak ostatnio. O godzinie 11 wyjechałem samochodem, by w okolicach 15 dostać się do Słopnic. Delikatne ogarnięcie otoczenia, zapoznanie się z linią startu, ciepły posiłek, przygotowanie plecaka i umówienie się z ekipą biegaczy. W tym roku jedynymi ze stałego składu byli Jarek i Sławek, czyli ziomkowie, z którymi cisnąłem od 2014 roku. Weterani pełną gębą.
Start
Jak zwykle telefon i ta nerwówka na starcie: czy znajdę kolegów? Inaczej pobiegnę sam, a co tam. Damy radę. Zespół jednak łatwo znalazłem, a nawet kilku znajomych po drodze. Pozdrowiłem kolegę ultrasa Patryka, któremu gratuluję 6 lokaty! Co za wyczyn! Odprawa na boisku sportowym i startujemy.
Początek bardzo spokojnie, bo inaczej być nie może. Delikatnie biegniemy i przesuwamy się do przodu. Bardzo szybko wyszła znajomość terenu. Różnymi skrótami przesuwamy się po miedzach sąsiadów, którzy ochoczo nam kibicowali i kierowali we właściwą stronę. Dzięki temu bez nadmiernego trudu pokonywaliśmy trasę, podczas gdy inni korzystali z dłuższego traktu i wyższych podbiegów. Pierwsze 2-3 punkty zweryfikowały stawkę. Do punktów pomiarowych przybywało w jednym czasie coraz mniej zawodników. Trochę cichła impreza niczym na Titanicu. Dystans i zmęczenie zbierały swoje żniwo wśród Ultra Śmiałków.
Kryzys… Inny niż zawsze
Biegło mi się dobrze. Tempo umiarkowane, w trakcie dowiedziałem się, że mamy na pokładzie koleżankę, która ma zdobyć pudło. Ona ciągnęła nas, a my ją. Całkowita współpraca. Dodatkowo podpiął się do nas kolega, który też dotrwał do samego końca. W sumie w 6 osób pokonaliśmy całą trasę od około drugiego punktu pomiarowego. Wraz z nastaniem godzin nocnych koledzy ultrasi wyjęli czołówki, korzystając z okazji uczyniłem podobnie. W tym momencie zbladłem całkowicie… Włączam czołówkę, a ona nie świeci… przepinam w biegu kable, sprawdzam styki, czy czegoś czasem nie uszkodziłem. Wszystko niby dobrze, a latarka nie świeciła. Przyjąłem to jako fakt i zastanowiłem się co teraz. Ustawiłem plan: będę biegł ile się da bez światła, jak się ściemni poświecę latarką z telefonu, a jak dobiegnę do punktu pomiarowego – będę prosił o światło. Tak też się stało. Zanim dotarliśmy do punktu około trzech kilometrów oświetlałem drogę latarką z telefonu. Póki było jasno, entuzjazm był ze mną na pokładzie. Im ciemniej, tym czarniej miałem w głowie, a co najgorsze – fizycznie przed oczami. Na punkcie prosiłem wolontariuszy o światełko, latarkę, cokolwiek co daje łunę światła. Nic nie mieli… Na szczęście pojawiło się dwóch biegaczy, którzy operowali zapasowym sprzętem. Jeden miał zwykłe światełko awaryjne, drugi normalną, biegową czołówkę. Uratował mi życie. Nagroda fair play dla kolegów!!! Wszystkie światełka zwróciłem na mecie zawodów.
Trochę filozofii teraz, albo układania spraw w głowie.
Jak to dobrze mieć czasem coś w zastępstwie. Normalnie koncentrowałbym się na bolącym kolanie, stopie czy powstających odciskach. Tymczasem brak światła i wyłupianie oczu przed siebie zajmował mi cały umysł, nie myślałem o niczym innym. Tylko o tym, by się nie potknąć i trzymać ekipy, która dawała odrobinę światła na bok, przez co mogłem biec. Wraz z punktem pomiarowym i zdobyciem czołówki myśli powróciły na swój tor i zaczęły się naturalne jęki z bolącego ciała. Jak to dobrze jest przerzucić myśl na coś innego, wtedy te podstawowe rzeczy mniej bolą ?
Ten uratowany kryzys był na szczęście jedynym poważnym podczas całego biegu. Później dziwnie lekko i spokojnie. Jakbym czekał na kolejne, mocne tąpnięcie, które nie nadchodziło. Jak był chód – szedłem, jak zryw do biegu – biegłem. Tak zasadniczo do samej mety.
Po otrzymaniu od kolegów biegaczy latarki, siły wstąpiły we mnie na nowo. Była to noc stacji benzynowych. Po drodze odwiedziliśmy chyba 3 punkty z trunkami jakie kto chciał. Wchodziła rzecz jasna zimna cola i browar. Ucztą w środku nocy był punkt żywieniowy zlokalizowany w Zespole Placówek Oświatowych w Krzczonowie. Zupka instatnt i bułki z serem to już klasyka i tradycja podczas Kieratu. Inaczej być nie mogło tym razem. Zataczając pętelkę przecięliśmy nocą Zakopiankę, pośród wystających w mroku nocy budujących się wiaduktów. Tak rozpoczęliśmy wdrapywanie na stoki góry Klimas. Był to najdalej wysunięty punkt podczas całej imprezy. Teraz tylko droga z powrotem w kierunku Słopnic. Po raz drugi musieliśmy się wspiąć na Lubogoszcz by zaliczyć punkt oraz wdrapać się na sam szczyt masywu, gdyż innej opcji nie było.
Droga powrotna była plątaniną terenu, dróg asfaltowych i szutrowych wraz z górskimi szlakami. Nawet tory kolejowe zdarzyły się po drodze, które były najlepszą opcją przemieszczenia się i dostania do przedostatniego punktu kontrolnego. Można było cisnąć równolegle szlakiem, ale to wiązałoby się z podejściem i zejściem, co na 80 kilometrze smacznie zbytnio nie brzmiało. Tory kolejowe zawsze sugerują bardzo małe nachylenie, a w praktyce idą prawie po równym. Tutaj prawie jest bardzo na serio, gdyż tych „torowiskowych” podbiegów praktycznie nie czuć.
Uczta na 10 km przed metą!
Tak się odwdzięczyła koleżanka z Jurkowa, która z nami biegła, że zamówiła swoją rodzinę na dopingowanie nas po drodze. Ale co to było za wsparcie! Zimna cola, świeżutki makowiec, którego oczy jadły, a żołądek niestety za bardzo nie mógł. Tak się zauroczyliśmy tą chwilą, że aż prosiło się zostać na dłużej. Tymczasem – jeszcze tylko 10 km i meta! Pognaliśmy więc przed siebie asfaltem, naładowani świeżym wypiekiem. Jeszcze ostatni podbieg drogami bocznymi na Przełęcz Rydza Śmigłego i dłuuugi zbieg do Słopnic. Asfaltem i jeszcze raz asfaltem. Euforia z każdą minutą rosła. Tak bardzo, że nawet nakręciłem krótki filmik z 98 kilometra, gdzie rozkręcamy zabójczą prędkość 5 min/km! Nie do pomyślenia dla mnie kiedyś, że mogę sięgnąć takiego tempa na ostatnich, morderczych kilometrach.
Meta, mycie, jadło i do domu.
Tak mógłbym podsumować każdy z ostatnich Kieratów. Chwila euforii, refleksji przy odbieraniu medalu. Następnie powolny krok ucieszonego ultrasa w kierunku Sali gimnastycznej, powolne ściąganie przepoconych i śmierdzących ubrań. Następnie jeszcze wolniejszym krokiem (mięśnie puszczały, bo wiedziały, że to koniec) w kierunku pryszniców i powolne mycie zmordowanego ciała. Następnie w KLAPECZKACH (!!!) na stołówkę i spożycie gulaszu. Tylko to byłem w stanie przyjąć. Rozmowy końcowe i do samochodu. Zupełnie inaczej niż za pierwszą setką w życiu, kiedy to po zakończeniu dogorywałem pod drabinkami na Sali gimnastycznej. Podziękowania dla limanowskiej grupy biegaczy, jak zawsze razem do mety ?