Różne motywacje rządzą człowiekiem.
Zmęczenie, poznanie granicy swoich możliwości to jedna z dobrych motywacji, by brać udział w biegach ultra. Tylko po co to robić? Po co poznanie tych granic? Po co zmęczenie i zniszczenie organizmu, po którym trzeba dochodzić do siebie przez tydzień? Nie jest to zdrowe bynajmniej w żaden sposób. Każdy ma jakiś cel w głowie. Czasem wystarczy jedno magiczne stwierdzenie:
Ja Wam pokażę,
by wzbudzić tak ognisty plan działania, że człowiek potrafi wystartować pół roku przed imprezą z treningami, by mieć
w głowie tylko to jedno magiczne zdanie, które zostało kiedyś rzucone à propos dysputy z kolegą:
Ja nie dam rady? To Ci pokażę!!!
I mamy zbudowany gotowy materiał, by poświęcać spory kawał swojego życia na treningi i finalne zniszczenie podczas biegu. A wszystko po to, by po wygranej stwierdzić:
Ha, i co? Nie mówiłem?
Tyle energii i działania dla chwili chwały. Warto żyć 🙂
Jesteśmy ludźmi w 100% emocjonalnymi.
Moja motywacja jest też jak najbardziej po części egoistyczna.
JA się zmęczę, JA pokonam siebie, JA dam radę, JA pokażę innym na co mnie stać, JA pobiję rekord z zeszłego roku
i pobiegnę poniżej 17 godz. KIERAT. Nawet chęć pomocy małemu chłopcu, by biec dla niego, by młody dał radę i osiągnął sukces w życiu, to także patrzenie przez pryzmat mnie. JA pobiegnę dla Niego, bo chcę by miał super życie! Znowu przepuszczam to przez moje ego. Cokolwiek bym w życiu nie robił, wszystko przechodzi przez mój system wartości i w mniej lub bardziej świadomy sposób patrzę ciągle przez pryzmat JA. To co napisałem powyżej było moją motywacją, by przez ponad pół roku przygotowywać się i wystartować w jednym z najcięższych maratonów górskich. Nie dość, że dystans 100 km po Beskidzie Wyspowym, to jeszcze na orientację, gdzie na polanach, podejściach „na kreskę” człowiek traci 3 razy więcej energii niż na „zwykłym” bieganiu po szlaku i patrzeniu pod buta czy zmierza do celu.
Tydzień przed biegiem odpoczynek, kontemplacja. To taki stan, w którym nie czułem się najlepiej. Człowiekowi bowiem przychodzą do głowy różne myśli, że się słabo przygotowałem – mogłem mocniej, że za mało biegałem – mogłem częściej, że sobie czasem odpuszczałem – mogłem nie odpuszczać. Jednak popatrzyłem na to z szerszej perspektywy. Jak bardzo bym się nie przygotował do biegu, zawsze będzie mało, jakiego monstrualnego poziomu bym nie osiągnął – zawsze mogę lepiej, pełniej, głębiej, dobitniej.
Druga kwestia to bóle. Dziwne, czułem się bardziej zmęczony, niż podczas treningów. Pytałem siebie o co chodzi? Bolały mnie nogi, plecy – jakbym się nie nadawał do niczego, skąd się to brało?
W końcu nadszedł piątek. Pobudka o godzinie 8:00. Cały dzień poprzedni jak i ten miałem zaplanowany przez mojego brata dietetyka Karola. Porządnie rozpisał mi dietę, o których godzinach posiłek miał być spożywany, abym utrzymał organizm na najbardziej optymalnym poziomie. Więc po piątkowym śniadaniu zebrałem się na spokojnie autobusem z Rzeszowa do Krakowa. Tam spotkałem trzech ziomków przy MAXBUSIE, z którymi miło i przyjemnie porozmawiałem. Gorąco pozdrawiam Was! Odezwijcie się, jak Wam poszło? 🙂 Finalnie po długiej trasie na około trafiliśmy do Limanowej w okolicach 16:00. Pogoda i prognozy były optymistyczne, bo miało nie padać, jednak przez kilka poprzedzających dni lało obficie i szlaki oraz drogi były w niezbyt sprzyjającym stanie. Odebrałem numer startowy, udałem się na salę gimnastyczną, zjadłem kolejny posiłek i powoli zacząłem się przygotowywać do imprezy, której start zaplanowany był na 18:00. Na sali spotkałem się z Kubą Kuśmierzem, wcześniej już planowaliśmy wspólny start i bieg w większej grupie.
W luźnej atmosferze zebraliśmy się na miejsce startu, gdzie już trwała odprawa sędziowska. Znalazłem ekipę, z którą biegłem rok temu. Gorące pozdrowienia dla Sławka Konopki i całej paczki, z którą miałem okazję biec. Bez Was chłopaki przepadłbym z tyłu, w oddali zarówno nawigacyjnie, jak i kondycyjnie :). Szacunek i wielkie podziękowania!
18:00, w tym roku bez armaty, odliczanie i ruszamy! W tym roku znaczny dystans prowadził w kierunku północnym, na tereny do tej pory mi nie znane, bo można było podziwiać Jezioro Czchowskie i zamek Tropsztyn. Pojawiłem się także na paśmie Łososińskim, gdzie moja noga do tej pory jeszcze nie stanęła. Tereny Lubania, czy Lubonia Wielkiego to wspomnienia z poprzednich moich dwóch Kieratów :). Start jednak w kierunku północnym.
Przez pierwsze 30 minut biegliśmy na czele, w zasadzie obok czołówki, która zawody wygrała. Taki przyjemny truchcik miastem, by mentalnie przygotować się przed przygodami na trasie. Pierwszy i drugi punkt zaliczyliśmy w mniejszym lub większym masowym ścisku, wśród innych uczestników, którzy dzielnie włączyli tempo maratończyków. Początek wróżył rekordy wśród wielu… Jakże wielu się także rozczarowało i mierzyło siły na zamiary. Autoironia – mówię tu przede wszystkim o sobie :).
PK 2 to stoki Łopienia. Dobrze, że organizatorzy nie poprowadzili na samą górę. Wystarczyło, że 2 lata temu musiałem tam z kolegą Michałem Rakiem drapać się, co zniszczyło nas na dalszą część imprezy. Pamiętny pierwszy KIERAT i pierwsza setka… Ehh to były czasy… Ostatnie 8 km pokonaliśmy w cierpieniu tak srogim, że obrażenia doznane podczas tamtego biegu mają swoje skutki do dzisiaj. Wracając do PK 2. Już trochę mniejszy ścisk. Nie musieliśmy stać w kolejce, by podbić czas. Uczestnicy zaczęli wybierać różne trasy toteż rozstrzał na punkcie był już znaczny. Polecieliśmy dalej pełną paczką. Niby to już 17,5 km w nogach, a tymczasem czuję, że płynę. Wszystkie wskaźniki w normie, biegnie się co najmniej świetnie i bez komplikacji. Spokojnie – zniszczenie dopiero przychodziło…
Przebiegliśmy przez Tymbark. Chłopaki z ekipy z okolic, więc nie omieszkaliśmy skrócić sobie drogi przez miejski cmentarz, by ująć kolejne cenne sekundy w drodze po zwycięstwo. Przebiegliśmy miasto i dalej na zielony szlak. Kolejne konkretne podejście, oczywiście bez biegania, marszem cisnęliśmy w kierunku Kostrzy, wyrównując oddech i nie tracąc za wiele sił na niepotrzebne rozmowy i „podniecanie się”. Tutaj powoli nadchodził zmrok, by w końcu pochłonąć całkowicie tereny Beskidu Wyspowego. Nawigacyjnie szło dość dobrze, dużo asfaltu, aż się dziwiłem w drugiej pięćdziesiątce jak moje kolana mogą to wytrzymywać. Włączyłem trochę tempo rzeźnika. Zablokowałem umysł, koncentrowałem się przede wszystkim na tym, by optymalnie stawiać kroki i by czasem nie wywinąć orła, który wyłączyłby mnie z dalszej walki.
Miło wspominam nocne przybycie na cmentarz pod Rajbrotem. Piękny, projektowany przez Hansa Mayra ukazuje rąbek historii i upamiętnia czasy I WŚ, kiedy na tych terenach walczyli ze sobą Austro-Węgrzy z Rosjanami. Dalej asfaltem dobiegliśmy na na PK 8, gdzie przywitał nas posiłek. Tutaj już powitały mnie schody. Nogi zaczynały boleć w sposób pękający, czyli bólem tego nazwać nie mogę. Czułem, jakby chciały mi wybuchnąć. Przełknąłem tylko herbatę z dużą ilością cukru oraz kawałek bułki. Dosłownie 10 minut na półmetku i polecieliśmy dalej, prawie na skrzydłach dowiadując się, że piastujemy pierwszą dwudziestkę uczestników – OPTYMISTYCZNIE. Ale druga połowa dopiero się zaczęła…
Każdy bieg ultra to jedna wielka niewiadoma. Zawsze przychodzą takie bóle, o których wcześniej w ogóle bym nie pomyślał, a odchodzą te, których najbardziej się bałem… Tak też było tutaj. Miałem wątpliwości co do moich pleców, które pobolewały mnie ostatnimi dniami, natomiast na Kieracie… dostałem zakwasów i bólów na przedramieniu i dopadły mnie skurcze w nogach, zarówno na łydkach, jak i udach. Umiejętne kroki i pomoc kolegów, którzy wspomogli mnie shotem z końską dawką magnezu, pomogły. Nawet jeśli to było placebo – zadziałało, gdyż praktycznie chodzi o zmianę myślenia, nastawienia, stanu biochemicznego. Udało się. Uwierzyłem, że lek działa i zaraz poczuję się lepiej, a tak naprawdę to z powrotem uwierzyłem w siebie i własne możliwości, dlatego mogłem dalej napierać do przodu. Kwintesencja regułki i zalet placebo 🙂
Już na początku drugiej pięćdziesiątki myślałem o mecie i kiełbasce, która klasycznie na każdego kieratończyka tam czeka. Snułem się nocą za resztą ekipy koncentrując się na umiejętnym stawianiu kroków i nie potknięciu się o byle co, by nie zakończyć przedwcześnie swojego udziału. Pasma Łososińskiego bałem się najbardziej. Ostatnie 20 km, trzeba wydrzeć na pasmo. Zaczęliśmy monotonne podejście asfaltem by po czasie wbić na szlak i leśny trakt. Krok za krokiem do góry i coraz ciężej. W końcu doszliśmy na szczyt. Ostatni punkt kontrolny, wieża na szczycie i teraz już tylko optymalna droga do Limanowej i na metę. Podczas podejścia nasza wspaniała ekipa się rozeszła, a wręcz rozlazła. Dlatego też rozpoczęły się nieformalne zawody o pierwszeństwo bytu na mecie. Sławek poleciał do przodu, ja natomiast zostałem z 3 kompanami. Dzielnie razem kroczyliśmy na Jaworz, następnie niebieskim szlakiem na Sałasze i ostatnia prosta do Limanowej, praktycznie z górki, poza małym podejściem na Miejską Górę. Szybki sztych na naprawdę ogromnym zmęczeniu i zbiegamy do miasteczka. Tutaj rozpoczął się istny pościg. Wbiegając do Limanowej miałem już odpuścić gdyż resztkami sił ciągnąłem moje nogi. Postanowiłem jednak dać z siebie wszystko i ani chwili nie kroczyć, ale biec do samego końca, do upadłego! Przebiegłem obok szkoły, ztunelowałem myśli, patrzyłem tylko pod buty i skoncentrowałem się na oddechu. Jeden za drugim. Krzyczałem w myślach NO PAIN! NO PAIN! NO PAIN! Dobiegłem do mety, splunąłem na kostkę, przybiłem piątkę chłopakom, podbiłem kartę i szczęśliwy mogłem przystąpić do konsumpcji kiełbaski, o której już na 50 kilometrze zacząłem myśleć 🙂
Czas: 15 h 52 minuty. Rekord z tamtego roku pobity o prawie 1h 20min (17h 04min). Osobiście jestem mega zadowolony, wręcz przeszczęśliwy.
Co dalej?
Zdecydowanie teraz przerzucam się na szlaki. Dość błądzenia po lesie, przedzierania się łąkami z trawami po pas, tracenia masy energii. Chwilowo muszę „odetchnąć” na szlakowych ultra, gdyż ten KIERAT daje mi w kość…Jednak czas na świętowanie już minął, a przygotowania do dalszych imprez trwają :).
Skoro mi się udało, Antosiowi też musi się udać . Pamiętacie początek? Udowodniłem, że walka o wyższe cele, jak pomoc małemu chłopcu daje znacznie więcej energii i motywacji w działaniu, niż łamanie siebie. Jeżeli biegniemy dla kogoś, by osiągnął sukces – nie możemy zawieść, gdyż nie zawiedziemy samych siebie, ale kogoś, kto może mieć o to np. żal. Znacznie wyższa motywacja, cel, publiczne zobowiązanie!
Podziękowania dla firmy Brubeck, bez której nie miałbym tak dobrego sprzętu na tym maratonie. Muszę zwrócić uwagę na 2 produkty, które okazały się kluczowe w poczuciu mojego komfortu podczas biegu.
1. Koszulka ATHLETIC
Niezwykle cienka i wygodna. Przez cały bieg pogoda była pochmurna, a przez całą drugą pięćdziesiątkę mżyło, padało i było non stop wilgotno. W ogóle nie czułem dyskomfortu związanego z mokrą koszulką przyklejającą się do pleców. Kiedy mżyło i padało rzecz jasna koszulka stawała się mokra, ale przyjemnie przylegała do ciała. W czasie, kiedy mżawka ustąpiła koszulka wysychała momentalnie. Coś wspaniałego!
2. Spodnie RUNNING FORCE
Zaletą tych geterków jest długość do kolan. Spodenki się nie zsuwały, przylegały idealnie do ud i trzymały je w ryzach. Największą przydatną funkcją okazał się kieszonka na zamek z tyłu spodni. Idealnie zmieścił się tam chip do podbijania czasu na punktach kontrolnych. Podczas przybiegania wyciągałem kartę i odznaczałem czas, następnie chowałem z powrotem i nie musiałem się nią martwić ze względu na zamek. Podczas biegu także w ogóle nie czułem karty, także 100% komfortu.
ZOBACZ – Spodnie RUNNING FORCE
Wspaniała impreza, wspaniałe doznania, przede mną na pewno starty jeszcze w tym roku i ukoronowanie w październiku: Ultrałemkowyna 150 km. Trzymajcie kciuki i powodzenia wszystkim pasjonatom dłuższych biegów! 🙂
Reaktywacja bloga „Pabiano na szlaku”!
Relacje z podróży, wycieczek, uroczych miejsc, gdzie ludzka stopa czasem postać nie może 🙂 Wszystko połączone z rozwojem osobistym, pokonywaniem siebie, odkrywaniem własnego potencjału. Dużo praktycznych wskazówek, opisów ciekawych miejsc.
Mam nadzieję, że owe eseje zainteresują Was do poznawania nie tylko nowych miejsc, ale także siebie na nowo! 🙂
Zapraszam do najnowszej relacji z pierwszej setki po górach w tym roku.
Kliknij, aby przejść do relacji