Diadem Polskich Gór – Dzień VII – Tatry starcie pierwsze

29 kwietnia 2019
Diadem Polskich Gór – Dzień VII – Tatry starcie pierwsze

Najwyższy na śniadanie i miłe spotkanie

Zbliżając się w stronę Tatr moje myśli krążyły wokół kluczowego pytania: czy będzie pogoda? Tę śledziłem od samego początku z naciskiem właśnie na ten rejon. Codziennie wypytywałem się jak prognoza, ale nie na Sudety, ciągle tylko Taterki. Prognoza na kolejne dwa dni były optymistyczne. Pogodnie, bez deszczu i co najważniejsze: bez śniegu! Nie wziąłem nic oprócz butów biegowych i podejściowych. Zaryzykowałem.

Myśl druga: jak zacząć? Postanowiłem najgorsze wrzucić na początek, co wiązało się z większą ilością kręconych kilometrów. Jadąc z zachodu najszybciej było mi wskoczyć na Siwą Polanę i do Doliny Chochołowskiej skąd mogłem napierać na Starorobociański Wierch. Myśl o Rysach jednak nie dawała mi spokoju i decyzja padła: jadę do Palenicy Białczańskiej. Tak to dojechałem na przedmieścia Zakopanego, gdzie przy Zakopiance osadziłem mojego rumaka na stacji z możliwością zakupu ciepłych, pysznych kanapek. Tam też porządnie się umyłem, najadłem i poszedłem spać. Wieczór i noc jednak do optymistycznych nie należała. Lekki deszcz i całkowite zachmurzenie powodowały chmury także w mojej głowie. Jednak doświadczenie mówiło: jutro też jest dzień, a w dzień może wydarzyć się wszystko. Uspokojony przytuliłem głowę do poduchy.

Pobudka 4:30, szybka toaleta, kanapka i ciasteczko na drogę wraz herbatką, gdyż niby Zakopane, ale do Palenicy jeszcze 30 minut podjazdu. Wraz z połykaniem kilometrów i kolejnych kęsów kanapki siły wracały z optymalną mocą. Jak co dzień. Organizm przyzwyczaił się już do ciągłego wysiłku. Dojechałem. Parking jeszcze pusty gotowy był na przyjęcie masy turystów. Póki co więcej chodziło gości ubranych na zielono (parkingowych) jednak ruch turystyczny powoli narastał. Postanowiłem skorzystać z tej pustki, przebrałem się odpowiednio do warunków i tym razem załadowałem do plecaka biegowego więcej batonów i wody. Przede mną na rozgrzewkę 8 km asfaltu do Morskiego Oka. Lekkim truchcikiem człapałem by po ponad godzinie znaleźć się pod schroniskiem. Mogłem szybciej, ale mogłem też wolniej. W głowie magiczny głos: oszczędzaj się i nie zajeżdżaj, jeszcze będziesz miał na to czas. Na Moku standardowa szarlotka i po 5 minutach z powrotem znalazłem się na szlaku, wschodnią stroną podążając ku pierwszemu mocnemu podejściu na Czarny Staw. Tam przetarcie i złapanie oddechu po kamiennych stopniach. Następnie fotka i ogląd sytuacji. Pogoda optymalna, widoczność super, trochę chmur, zapowiadało się bezdeszczowo. Kilka ekip już z przodu, reszta przygotowuje się psychicznie, a niektórzy tutaj kończyli swoje zmagania z wysokością. Nie zastanawiając się dłużej na sensem chodzenia i biegania po górach udałem się truchtem wokół stawu. Po drodze wyprzedzałem grupy trekersów, truchtało mi się dobrze. Aż tu nagle szok. Jakiś gość mnie wyprzedza. Jeden, wielki mięsień! Pełen szacunku puściłem go przodem, wiedziałem, że nie mam z nim szans. Trafiłem na Twardziela. Jednak to spotkanie dodało mi sił i zapiąłem mój własny bieg, postanowiłem, że skoro dobrze się czuję będę napierał na granicy II zakresu, czyli już o dosyć dużym wydatku. Tak idąc pod górę patrzyłem raz na widoki, raz na ścieżkę, a także witałem się z ludźmi, których wyprzedzałem po drodze. Wszyscy mili i ustępliwi, dodawali otuchy i motywacji do dalszej drogi. Odwdzięczałem się tym samym ze zdaniem pożegnalnym: „Widzimy się na szczycie”. Droga wiła się zygzakowato do góry omijając w okolicach rysy bulę nad Rysami, za którą zaczynał się teren skałkowy ze sztucznymi pomocami: łańcuchami. Tutaj miłe zaskoczenie! Właśnie dogoniłem kolegę, który mnie brutalnie wyprzedził na drodze wokół Czarnego Stawu. Zaryzykowałem i przyspieszyłem tempa, wyprzedziłem go i już do samego szczytu jegomość mnie nie dogonił. Moje mało zwycięstwo. Pytanie tylko po co… Już cały projekt był wyzwaniem, każda kolejna góra to sukces, mocne tempo i wyprzedzani ludzie. Ciągle mało… Jeszcze trzeba mi było kolejnej cegiełki. Ehh… Życie! Dotarłem w dobrej kondycji i humorze na szczyt, jednak masa ludzi zachęcała do szybkich fotek i ucieczki z tego miejsca. O delektowaniu się widokami nie było mowy. Gwar jak na targu. Zarówno na szczycie polskim jak i słowackim. Przegryzłem batonik, łyknąłem wody i udałem się na dół. Ludzi na szlaku było już bardzo dużo. Nie korzystałem z łańcuchów, szedłem obok grzędami skalnymi i grzebieniami, co było o wiele łatwiejsze i bezpieczniejsze – skała nie była wyślizgana, a szorstka i dobrze kleiła się do buta. W miejscu gdzie skończyły się łańcuchy zacząłem zbiegać co sprawiało mi niezwykłą frajdę, stanowiło jednak o niebezpieczeństwie w postaci wybicia z rytmu. Każde usłyszane i opowiedziane przeze mnie „cześć” wybijało mnie z koncentracji no i mogło skończyć się różnie. Słyszane po drodze „WOW! Jak gość napiera” dodawało mi skrzydeł. Słowny Red Bull działał magicznie. Minąłem najbardziej strome odcinki, okrążyłem Czarny Staw, zbiegłem do Morskiego Oka i postanowiłem, że zjem coś w schronisku, gdyż głód doskwierał mi konkretnie. Dotarłem , a tutaj… nawet nie było gdzie usiąść ni się przecisnąć, kolejka wychodziła po za schronisko. Zmiana decyzji nastąpiła w ciągu kilku sekund: przegryzę Twixa i biegnę stąd! Jak pomyślałem, tak zrobiłem. Włączyłem piąty bieg i w tempie około 4:20 zbiegałem asfaltem do samochodu. Tak lecąc usłyszałem nagle w połowie drogi: „Hej! Cześć!”. Popatrzyłem, a tam Grzesiu Łagożny z rodzinką udawali się pod górę. Jakaż to była radość ich spotkać, chwile pogadać i strzelić sobie pamiątkowe zdjęcie! Pozdrawiam Was serdecznie! Pełen entuzjazmu dotarłem do samochodu, odpaliłem wóz i marzyłem by zatrzymać się w karczmie. W głowie krążyły mi myśli co będę jadł. Tak oto dotarłem do Zakopanego i w pierwszej lepszej karczmie zamówiłem to co od zawsze mi najbardziej wchodziło: barszcz z uszkami  i makaron z sosem serowym. Napełniony udałem się prosto do Doliny Chochołowskiej. W małym podsumowaniu zrobiłem z buta 27 km i 1500 m przewyższenia. Dobra pierwsza połowa dnia.

Wodogrzmoty Mickiewicza. Jeszcze duuuużo asfaltu do Moka

Z Włosienicy. Wołowa grań, Mięguszowieckie Szczyty Cubryna, Kazalnica, Mnich

Szarlotka na Moku musi być! W drogę!

Ehh te widoki. Morskie Oko i szczytowa klasyka

Czarny Staw osiągnięty

Bula pod Rysami. Zaczynamy łańcuchowy odcinek

Dobrze, że na zejściu. Szlaku nie musi być widać – ludzie go tworzą

Cudowne spotkanie na zbiegu z Rodzinką Łogożnych 🙂

0 komentarz

Mogą cię także zainteresować

Napisz co myślisz