Wyprawa na Zugspitze była dla mnie wspomnieniem i odświeżeniem trasy z przed 6 lat. Z tamtej wyprawy niewiele już pamiętam dlatego ustawiłem za cel priorytetowy by tak rozegrać przygodę z Górą. Piekielna Dolina to drugi po Partnach najpiękniejszy wąwóz Niemiec, choć przez wielu uznawany za ciekawszy. Via-Ferrata, pionowe ściany budujące niemieckiego kolosa, osławiona deska (Brett), lodowiec Höllentalfermer oraz do granic możliwości zagospodarowany szczyt z możliwością wyjazdu praktycznie z każdej strony świata. To wszystko składa się na ducha Zugspitze. Od bajecznie łatwego po piekielnie trudnego, a dla każdego zupełnie innego.
Hammersbach
Pobudka nastąpiła w okolicach 4 rano. Rozłożyliśmy karimatkę przed samochodem i zabraliśmy się do robienia śniadanka. Chlebek, warzywka, smarowidło i trochę kabanosów dały moc, a poranna toaleta należycie odświeżyła ciało i umysł. Równo ze wschodem Słońca udaliśmy się w kierunku miejscowości Hammersbach, gdzie planem było wystartować na kolejny wąwóz Höllentall wyprowadzający do doliny o tejże nazwie. Patrząc na Słońce wschodzące nad granią Zugspitze i płacąc aż 12 Euro za parking (24 godziny, chociaż w Tatrach na Palenicy taka cena to już zaiste norma) zostawiliśmy bezpiecznie samochód i brnąc ochoczo przez miejscowość wylądowaliśmy u podnóża szerokiego potoku górskiego z panoramą na grań i majaczący gdzieś w oddali Zugspitze. Im dalej tym wyżej, pod górę ścieżką lesistą. Drzewa powoli ustępowały skałom, a i stromiej się zaczęło. Konkretnym pionem wdarliśmy na ścianę wąwozu, gdzie objawiła nam się budka kasowa i wstęp w wysokości 10 Ojro.
Wąwóz Höllentalklamm
Wąskimi, drążonymi tunelami, ścieżkami obarierkowanymi, raz u stóp i nagle powyżej wodospadów mknęliśmy pełni podziwu dla sił natury, a także dla człowieka, który ponad 100 lat temu podjął się próby okiełznania tej piekielnej doliny i poprowadzenia tutaj drogi. Po doznaniach dla duszy wyszliśmy powyżej przesmyku i naszym oczom objawiła się szeroka dolina z liczną ilością drzew i majaczącymi w górze kolosami z najlepiej widoczną piramidą czyli Alpspitze. Nasze oczy ujrzały także platformę widokową AlpspiX, dla wyjeżdżających kolejką pod wymieniony szczyt. Gdyby nie rzucający się w oczy zagospodarowany i zabudowany szczyt najwyższego punktu Niemiec najprawdopodobniej nie rozpoznalibyśmy Zuga. Ten jednak dał się poznać doskonale razem z całą Jubilaumsgrat, czyli granią jubileuszową łączącą Alpspitzez Zugspitze. W tych doznaniach dotarliśmy do schroniska Höllentalangerhütte z postojem na rosół z makaronem i parówkami. Ciekawą kompozycję nam Niemcy zaproponowali. Zabawa jednak dopiero się zaczynała.
Via Ferrata la Zugspitze i radość z wolności
Pierwsze zetknięcie z klamrami mieliśmy 30 minut drogi powyżej schroniska. Teren co raz mocniej skalisty i eksponowany zasugerował, że czas na uzbrojenie. Ubraliśmy uprzęże, przypięliśmy lonże, przywdzialiśmy kaski i rękawiczki rowerowe do lepszego chwytu żelaznej drogi. Od razu na początku trafiliśmy na pionową ściankę, w którą zostały wmontowane klamry. Barbara jak odpaliła tempo to ledwo za nią nadążałem. Dalej trawersem nad przepaścią sunęliśmy do przodu trafiając na znane na tej drodze miejsce…
Brett – deska
To eksponowane przejście prawie pionowej ściany, w którą wbite są metalowe pręty, a powyżej nich rozciągnięta żelazna droga. Na początku wygląda strasznie, ale gdy już się jest w trakcie i zachowuje zasady wpinania i wypinania lonży w celu zabezpieczenia – przejście staje się przyjemnością i nie taki diabeł straszny. Pięliśmy się więc dalej korzystając ze sztucznych udogodnień, czasem sami wybierając drogę w skalnych grzędach i żlebach, miejscami ocierając się o wypłaszczenie a nawet kępy traw. Zugspitze raz po raz wyłaniał się tych stanowisk.
Lodowiec Höllentalfermer
Droga wyrzuciła nas na szeroką dolinę doprowadzającego do jednego z niewielu lodowców na tym terenie, a na pewno jednego z największych. Lodowcem trudno tę frakcję nazwać, jednak strukturę lodowca i wygląd ma. Czepiam się jedynie faktu, że mały na tle wielkiej ściany Zugspitze ????. Trawersem zachodnim pięliśmy się do góry po piarżyskach. Linia trasy była widoczna, stan trasy uzależniony od pracującego i osuwającego się terenu. Dzielnie, mocniej zabijając się butami w niepewnym terenie brnęliśmy do punktu, gdzie siedziało i odpoczywało sporo osób przygotowujących się do lodowcowego odcinka. Z popasu skorzystaliśmy i my. Kabanoski, chlebek, orzechy i suszone owoce.
Co w plecaku było, wylądowało na kamiennym stoliku. Dokoła zaś kłóciły się ze sobą ptaki o pierwszeństwo w odbiorze okruchów od litujących się przyszłych zdobywców Zuga. Po posiłku sprawdziliśmy regulację raków, ubrałem Barbarze i dopasowałem pod jej buty na cudownych stopach. Ja zadowoliłem się raczkami, które na ten teren i ekspozycję w zupełności wystarczały.
Uzbrojeni w stalowe kolce ostrożnie weszliśmy w śnieżną strukturę. Bara przodem, ja za nią. Asekurowaliśmy się kijkami, gdyż wspomniane nachylenie nie wymagało używania czekana. Przed nami rysowała się linia przejścia i poprzeczne cięcia w terenie, które wskazywały na obecność szczelin. Te ścieżka ostrożnie omijała w najbardziej bezpiecznych miejscach. Patrzyliśmy się w kilkumetrowa przepaście, które kończyły się czarną dziurą i odgłosem płynącej wody wewnątrz białego potwora. Raz bokiem, następnie szczytem wzdłuż dwóch najgłębszych paszczy pokonywaliśmy lodowiec by dostać się po ścianę szczytową. Tutaj czekał nas jeden z najtrudniejszych psychicznie momentów.
Szczelina Brzeżna
Dotarliśmy pod skałę prawie się z nią stykając. Prawie, gdyż między nami a skalną ścianą i klamrami było około 0,5-1m kilkunastometrowej przepaści. Wpadka w to miejsce śmiercią by raczej nie groziła, ale mocnym potłuczeniem lub złamaniem jak najbardziej. Nawet gdyby do tego nie doszło to wygramolenie się stamtąd ku górze byłoby dosyć poważnym wyzwaniem. Bez służb raczej by się nie obyło. Przed nami wpinał się w ścianę damski zespół. Dróg do wyboru były dwie. Pierwsza – łatwiejsza i częściej używana, druga trochę bardziej dziewicza, a z oglądu wyglądała na starszą. Postanowiliśmy iść za damskim zespołem i wpiąć się w tę pewniejszą wersję.
Wejście w ostatnią ścianę na Zugspitze
Zdawało się, że pójdzie gładko, gdyż dwie pierwsze panie prężnie wpięły się w metalowe klamry i rozpoczęły wdrapywanie po pionowej skale. Trzecią z pań jednak zblokowało. Nie potrafiła się przełamać i wskoczyć w ścianę. Próbowałem pomóc i trochę się udało, ale kolejnym problemem dla białogłowej była pionowa wspinaczka. Ewidentnie ją odcięło i zamarła w miejscu. Sytuacja rzecz jasna robiła się nerwowa, gdyż zaczęło wiać chłodem od lodowca, a Basia już była w ścianie i to w bardzo niekomfortowym miejscu, gdzie nie było możliwości odpoczynku. Wszystkie kończyny wykorzystywała do tkwienia w skale, nie było mowy o dociepleniu czy ubraniu rękawiczek.
Ewidentnie źle to rozegraliśmy strategicznie. Należało dłużej poczekać u podstawy ściany. Żona zaczęła przemarzać, frustracja powoli sączyła się z większym jadem. W końcu pani puściło i z psychologiczną pomocą koleżanek pokonała trudne miejsce. Przystanęła na półce skalnej, a my szybko minęliśmy zator by móc wgrzać się z powrotem na obroty. Po czasie myślę, że kluczowy w tym momencie i wydarzeniu był spokój. Tylko on pozwolił trzeźwo myśleć, uspokoić myśli swoje i innych co dało rozwiązanie w postaci puszczenia i dalszego działania. Twoja aura bowiem zawsze rozlewa się na innych. Dobra, dobra, koniec mędrkowania ????
Techniczna grań Zugspitze
Dalej już problemów nie było. Lonża – ferrata – wpięcie – wypięcie – zapięcie – przejście. Wprawionymi już ruchami zdobywaliśmy kolejne metry i pięliśmy się by w końcu dojść do Jubiläumsgrat czyli grani łączącej Alpspitze z Zugiem. Płasko i ekspozycyjnie dotarliśmy do miejsca, gdzie ujrzeliśmy żółty krzyż i masę ludzie wokół malutkiej kopułki. Kilka wpięć i wspięć. Zdobyliśmy najwyższy szczyt Niemiec!
Zagospodarowanie szczytu Zugspitze
To co okazało się naszym oczom wprawiło nas w osłupienie. Mają rozmach Niemcy. Zagospodarowali cały szczyt do granic możliwości, a wręcz absurdu. Na szczycie z wykorzystaniem całej kopuły powstał poziomowy budynek z toaletami, schodami, ekspozycjami i restauracją, albo restauracjami. Do tego 2 stacje kolei z nad Eibsee i Ehrwaldu oraz wyciąg z południowej strony. Można jeszcze inaczej! Ciekawym wariantem jest kolejka zębata Zugspitzbahn i wyjazd kutym w skale tunelem na wysokość ponad 1600 m.n.p.m. by dalej skorzystać z jednej z tras i via-ferratą dojść na wierzchołek. Na szczycie gubiliśmy się logistycznie, trudno było nam dojść nawet do toalety a tłum panujący dokoła skutecznie zachęcał nas do szybkiej ewakuacji.
Zejście na stronę austriacką w stronę Ehrwald i strategiczna pomyłka
Tak więc po obraniu właściwego kierunku i konsultacji z piechurami rozpoczęliśmy zejście w kierunku schroniska Wiener Neustadt. Ekspozycja dalej urosła. Klamry, tunele, pionowe zejścia i strome zbocza. Kolejny odcinek soczystej i prawdziwej via-ferrata. Wstyd było mi się przyznać, ale od grani szczytowej zacząłem opadać z sił. Dziwny ból w głowie, ucisk i kręcenie. Trochę na haju koncentrowałem się ile wlezie by dobrze dobierać stopnie i trasę zejścia. Słabłem, ale przyznać się nie chciałem. Początkowo myślałem, że to wysokościówka mnie dorwała, ale na takiej wysokości?! Toż to wstyd. Dotarliśmy do schroniska. Teren choć dalej wybitnie ekspozycyjny i stromy stał się wąską ścieżką, gdzie nie było konieczności ani możliwości wpinania się w sztuczne ułatwienia. Opuszczaliśmy powoli najniebezpieczniejsze miejsca.
Trudne dojście do Jeziora Eibsee
Dotarliśmy do pól piargowych by następnie wylądować w rzadkim lesie. Ściągnęliśmy uprzęże i lonże, które spokojnie wylądowały w plecaku dodając mi trochę wagi sumarycznej. Po chwili dostałem drugi strzał. Wzmożone pulsowanie we łbie, kręcioł i dodatkowy czynnik – nudności, brak chęci jedzenia i picia. Werdykt był tylko jeden. Dopadł mnie skurczybyk udar. Praktycznie od szczytowania drążył, wiercił i pogłębiał swój teren wgryzając się w moją głowę. Odleciałem. Jedyne co miałem przed oczyma to ścieżka i jako tako doglądanie właściwego kierunku pochodu. Basia wspierała mnie dobrym słowem. Nie jadłem, nie piłem. Miałem ochotę zwymiotować mózg, ale ten siedział mocno i wył jak syrena strażacka. Krok za krokiem, krok za krokiem. Zaczynało zmierzchać. O półmroku doczłapałem ze wsparciem Basi do dolnej stacji kolei nad jeziorem Eibsee. Cichcem łudziłem się, że będzie jeszcze kurs kolejki Zugspitzbahn do Hammersbach. Zaoszczędzilibyśmy wtedy ponad 5 km z buta przez lasy.
Nadzieja na przejazd Zugspitzbahn
Rozsiadłem się na dworcowej ławeczce i sapałem jak parowóz. W końcu zmotywowałem się w by wstać i popatrzyłem pełen wiary i nadziei na rozkład jazdy. Ta opuściła mnie jak ostatni kurs, który było godzinę temu. Ponownie zakosztowałem drewnianej ławki, musiałem się pozbierać.Wyciągnąłem czołówki, dałem Basi, a sam budowałem w głowie stabilny grunt na grząskim fundamencie. Mózg ultrasa jednak dał za wygraną i nie wiele myśląc ubrałem plecak i poszliśmy w las. Ściemniło się na dobre, chłód ogarnął ziemię i nasze kończymy, a przy okazji niewspółpracujący mózg. Ten poddał się urokowi nocnego klimatu i chyba zaczął odpuszczać. Czułem powolny przypływ mocy, bateryjki ładowały się i dodawały trochę mocy. Szliśmy wśród drzew by w końcu ujrzeć pierwsze ślady cywilizacji, czyli pasące się przy drodze krowy w Hammersbach. Te miały zdziwko, że jakieś ludzie o tej godzinie im tu chodzą. Trekking poszedł nawet sprawnie.
Dotarliśmy do samochodu i podjęliśmy jedyną słuszną dla mnie decyzję. Rozkładamy legowisko w samochodzie i zostajemy do rana. Na propozycję kolacji podziękowałem. Czem prędzej rozłożyłem siedzenia i oddałem się w błogi sen. Więcej nie napiszę bo nie pamiętam…
Data wyprawy: 18.09.2020