EURO ALPY TRIP

Relacja z wyprawy na wybrane szczyty Alp:

1. Grossglockner (3798 m.n.p.m.) – najwyższy szczyt Austri i Alp Wschodnich, położony w Wysokich Taurach,
2. Punta Penia (3343 m.n.p.m.) – najwyższy punkt Marmolady oraz Dolomitów, góra położona we Włoszech,
3. Gran Paradiso (4061 m.n.p.m.) – najwyższy szczyt Alp Graickich, góra położona we Włoszech,
4. Mont Blanc (4810 m.n.p.m.) – najwyższy szczyt Alp, zaliczany do korony gór Ziemii,
5. Zugspitze (2964 m.n.p.m.) – najwyższy szczyt Niemiec oraz Alp Bawarskich.

Zapraszam do lektury!!! 🙂


Kilka słów na wstępie…
Myśl o wysokich górach oraz „wyskrobania” w swoim dorobku czegoś więcej aniżeli „tylko” wędrówki po beskidzkich i tatrzańskich szlakach towarzyszyła mi od dłuższego czasu. Od razu postawiłem sobie wysoką poprzeczkę, jednakże nie najtrudniejszą – Mont Blanc. Najwyższa góra naszego kontynentu nie wliczając Kaukazu z Elbrusem na czele, Biała Dama, Dach Europy, przyciągała mnie swoją magią i nieznaną mi przygodą. Mniej więcej rok temu myśli te na tyle dawały się mocniej we znaki, iż postanowiłem coś w tym kierunku czynić. Bez wysokogórskich znajomości czułem się bezradny, niczym na początku mojej w ogóle górskiej przygody. Ni do kogo wbić, prosić, przyczepić się. W akcie desperacji zacząłem więc stosować pisma do klubów wysokogórskich i powoli zbierać mamonę.

Jak wiadomo komercyjne wyprawy równają się wyłożeniu dużych pieniędzy, gdyż trzeba opłacić przewodników, a i dać im jeszcze zarobić. Wyprzedzając całą relację napomknę, iż do dzisiaj dostaję wiadomości od tychże klubów ponaglających mnie z wpłatą zaliczki lub najlepiej całości kwoty potrzebnej do „zaklepania” mnie na wyjazd. Nawet otrzymałem telefon od pani z biura wypraw, którego nazwy nie zdradzę, z zapytaniem kiedy dokonam przelewu gdyż chcą zamknąć listę. Ze względu, że miało to miejsce w czasie, w którym już skład naszej ekipy był domknięty i wszystko się ostatecznie klarowało, odpowiedziałem dzwoniącej pani sekretarce, iż za tysiąc złotych ze wszystkimi kosztami oprócz wyżywienia pojadę :). Wyśmiała mnie głośno i zakończyła rozmowę, tym sposobem miałem spokój, jeden klub z głowy :).

Wracając do wątku, moja desperacja sięgała już tak daleko, że byłem gotów wyłożyć i wpłacić zaliczkę na poczet jednego z biur wypraw. W tym momencie stał się przełom, mój dobry kolega, Daniel Czisnok zwany dalej Dziadkiem (oby się nie obraził) oznajmił mi, iż tworzy się skład, który chce zrobić Mont Blanc, radość moja nie miała granic. Od tej pory nastąpił początek wielkiej przygody. Zaczęły się przygotowania, polegające na kupieniu i pożyczeniu potrzebnego sprzętu, gdyż ja osobiście zaczynałem od zera i cały potrzebny szpej, wraz z innymi lodowcowo – wspinaczkowymi artefaktami musiałem nabyć we własnym zakresie. Ostatni tydzień przed wyprawą ćwiczyliśmy na sali gimnastycznej asekurację, buchtowanie, zakładanie stanowisk, zjazdy, prusikowanie, a nawet przepinanie z podciągania się na zjazd. Sam też wisząc na linie z domowego balkonu obczajałem wszystko na spokojnie. W tym momencie wielkie podziękowania dla Ani Gąsior i Zbyszka Mazura, którzy spędzili ze mną i Dziadkiem cały Boży dzień na wyłożeniu nam tej teorii i pokazaniu w praktyce z czym to się je :). Nie zapominam także o koleżance Gosi Fojcik, dzięki której po raz pierwszy w życiu miałem kontakt z linami, węzłami oraz całą zabawą zwaną buchtowaniem. Dziękuję :). Ostatecznie skład się dopiął i czas zacząć przygodę!

Nasz Dream Hard Team składał się z pięciu osób, z których stworzyliśmy dwa zespoły:
1. Łukasz Łukasiński, Paweł Mazur, Radosław Woźniak – Drużyna Paździochów,
2. Daniel Czisnok, Paweł Pabian – Drużyna Dziadków.

Dzień 1, 18.07.2013 Grunt to jakoś się upchać
Z lekkim opóźnieniem chłopaki po starcie z Warszawki i obiadku u babci zjawili się u Dziadka w Rzeszowie, spakowali tobołki i pocisnęli do mnie. Osobiście cały dzień przeżywałem swoją małą tragedię. Mianowicie źle obciąłem paznokieć w prawej nodze przez co paznokieć zaczął mi wrastać w skórę. Niczym opętany, w amoku przez parę godzin starałem się temu zaradzić na co zużyłem masę chusteczek i z palca popłynęło niemało krwi. Koniec końców sprawę tylko pogorszyłem, palca doprowadziłem do totalnej destrukcji i tym sposobem upadły mi całe morale. W rozpaczy nawet na szybkiego pojechałem do ośrodka zdrowia gdzie dostałem tylko maść i bezradne spojrzenie pani doktor… Tym sposobem rozważałem w ogóle pozostanie w domu i darowanie sobie wyjazdu.

Około 19 przybywają do mnie Łukasz, Paweł z Dziadkiem na pace i zaczynamy pakowanie, a raczej upychanie mojego sprzętu. Totalnie smutny i bez entuzjazmu wrzucam swój szpej wraz z żarciem. Ledwo co się wszystko pomieściło, a i tak zostawiamy u mnie m.in. zagłówek, kocyk, poduszkę. Patrząc na ten ścisk i ledwo zamykającą się klapę bagażnika trochę z przerażeniem błąkała się myśl po głowie – jak my tu jeszcze dopchamy Radka? No nic, startujemy. 3 godzinki i docieramy do Skawiny po naszego ostatniego kompana. Stawiamy wszystko na jedną kartę, wyrzucamy koło zapasowe, w którego miejsce idealnie mieszczą się prawie wszystkie śpiwory oraz wyautowaniu ulegają inne klucze i pierdoły np. moje halóweczki cichobieżne. Spakowani do granic możliwości z plecakami na kolanach i karimatami przewieszonymi przez środek samochodu ruszamy niczym konserwy na naszą wyprawę :). Szybko nocą przemierzamy Polskę przekraczając granicę w Cieszynie, dalej autostradą przez Czechy i Richtung nach Österreich.

Dzień 2, 19.07.2013 Podróż pod Glocka
Muszę podkreślić pełen podziwu, iż całą tę drogę aż do Kalls am Grossglockner prowadził Paweł, do niego też należał nasz środek transportu – Dodge Caliber napędzany ropą. W konserwowym ścisku z tyłu jakoś przekimałem noc i budzę się koło 7. Przywitało nas miasto Salzburg w Austrii, wraz z widokami na wyłaniające się Taury. Pierwsze w życiu zetknięcie z Alpami wśród każdego wywołuje atak podniety i namiętne trzaskanie fotek przez szyby samochodu. W międzyczasie zostajemy także zatrzymani przez austriackich kryminalnych jeżdżących przepotężną Betą. Niby Polaczki i należą do Unii, ale wygląd 5 chłopa z wypchanym po brzegi samochodem zachęcił ich do skontrolowania nas. Po sprawdzeniu dowodów osobistych i moim pierwszym użyciu łamanego niemieckiego (trochę się tego języka w końcu uczyłem), zostajemy puszczeni w dalszą trasę.

W miejscowości Zell am See korzystając z punktu informacji turystycznej zastanawiamy się jaki kierunek obrać, by dostać się do Kalls am Grossglockner. Koniec końców chcemy połknąć jak najwięcej. Wybieramy więc Grossglocknerstrasse poprowadzoną po wschodniej stronie Wysokich Taurów za 33 Euro. Cena poszła oczywiście na pięciu, co nie tłukło aż tak po kieszeni. Droga przepiękna, wiedzie przez serpentyny konstruowane na specjalnych betonowych podporach i tunele. Całość z przepięknym widokiem na najwyższe pasmo Alp Wschodnich. Wszystko byłoby piękne, ale niestety. Musimy wyjechać załadowanym po brzegi biednym Dodgem z pięcioma turami na pokładzie z wysokości około 1000 m.n.p.m. na widokową przełęcz 2503 m.n.p.m. co okazuje się dla rumaka ponad jego siły. Mniej więcej w połowie drogi gotujemy płyn chłodniczy i przymusowy stał się postój. Dajemy na wstrzymanie, oferujemy sobie małe szamanko we wspaniałej scenerii, dolewamy wody mineralnej by napoić byka i kierujemy się ku przełęczy. Trochę dziwne uczucie. Wyjeżdżamy wyżej samochodem, aniżeli ktokolwiek z nas był na nogach. Do tej pory maximum wysokości każdego z nas to były Rysy, a tutaj osiągamy ten pułap jadąc asfaltową drogą… Podchodzimy więc trochę wyżej na punkt widokowy ponad schroniskiem i oczywiście podnieceni trzaskamy fotki. Za chmurami wyłania się nasz pierwszy cel – Grossglockner. Widok góry już powoduje małe ciarki wśród każdego z nas 🙂

Po skonsumowaniu widoków zaczęło się wytchnienie dla byczka. Tym razem z przełęczy musimy stracić całą wysokość i przez miejscowość Lienz przyjeżdżamy do Kalls am Grossglockner, miejscowości położonej na wysokości 1325 m.n.p.m.
Nie zatrzymując się w miejscowości ciśniemy dalej, jeszcze kilka kilometrów pod schronisko Lucknerhaus. Po drodze musimy uiścić opłatę na bramce u potężnego drwala, człowieka lasu, idealnie pasującego do rozciągającej się wokół scenerii. Tym sposobem płacąc 10 euro na pięciu ponosimy pierwsze i ostatnie koszty związane z atakiem góry. Wieczorkiem docieramy do Lucknerhaus, położonego na wysokości 1920 m.n.p.m. Parkujemy samochód i napawamy się widokiem Grossa :).

Wszamamy jedzonko i planujemy spanie na łonie natury. Dziadek znajduje przyjazną miejscówkę w lasku, gdzie rozbijamy namiot. Chłopaki przenoszą się do jednej z wyżej rozstawionych chatek, a i tak Radek z Pawłem lądują ostatecznie w samochodzie. Tym sposobem zaoferowaliśmy sobie pierwszy „normalny” nocleg.


Dzień 3, 20.07.2013 Operacja „Grossglockner”
Trochę zaspaliśmy z Dziadkiem. Obudził nas Łukasz o 5 rano. Team Paździochów ruszył około 5:30, a my szybko się zbieramy i punkt 6:10 ruszamy na szlak. Najpierw monotonnym trekingiem na schronisko Lucnkerhütte, położonego na wysokości 2241 m.n.p.m. Spoglądając przez okno schroniska wyczułem pustkę, jednakże na stole zauważam zapewne dzień wcześniej przygotowane śniadanka dla wybierających się wyżej „prawdziwych alpinistów” :).
Siłą rozpędu ruszamy dalej na kolejne schronisko Stüdlhütte (2801 m.n.p.m.). Tutaj droga rozdziela się na dwie części. Pierwsza z nich podchodzi eksponowaną granią o skali trudności na większości odcinków II i III (UIAA) oraz w jednym punkcie sięgającą IV- (UIAA). Droga jest obita i warta wyzwania, a nosi nazwę Route Stüdlgrat. My jednak wybieramy klasyczną zwaną Route Normalanstieg. Kierujemy się lodowcem, na którym brak widocznych spękań, a widoczna i wydeptana ścieżka spokojnie i bezpiecznie prowadzi na skałki, gdzie ściągamy raki i podchodzimy w obecności via ferrat na schronisko Erherzog Johann Hütte 3454 m.n.p.m. Około godziny 12 pojawiamy się pod obiektem, na którym mieliśmy zaklepany nocleg.

Atak na szczyt
Pojedzeni około 12:30 zaczynamy atak na szczyt. Początkowo trasa wiedzie lodowcem, którego nachylenie staje się coraz większe. Na końcowym odcinku trzeba mocno zygzakować w wypełnionym śniegiem żlebie i podpierać się czekanem, by dojść do skałkowej grani. Tam, za przykładem innych ekip zostawiam raki oraz czekan przypięte na karabinku i kontynuuję wspinanie na grań Kleinglocknera. W tym momencie zaczyna się najtrudniejsza technicznie część wyprawy na górę. Orientacyjnie trasa jest łatwa, gdyż drogę sugerują wbite tyczki. Wspinanie o niewielkiej skali trudności idzie gładko, ale na wąskiej grani i przy zejściu na przełęcz Obere Glocknerscharte musieliśmy się z Dziadkiem asekurować. Wszystkie ułatwienia w postaci metalowych tyczek i lin przy zejściu na przełęcz są w dobrym stanie i stanowią dużą pomoc, tudzież ułatwienie. Dali o sobie znać także wyborowi alpiniści, którzy obyci z tematem wyprzedzali nas nie bacząc na niebezpieczeństwo takich akrobacji. Z lekką dozą nerwów i czekaniem, aż inne ekipy wracające ze szczytu przejdą przez przełęcz wspinamy się ostatecznie dość łatwo, ale z asekuracją na szczyt około godziny 14. Pierwsza poważna góra w życiu i od razu 3798 m.n.p.m.! Wspaniałe widoki i małe szczęście, gdyż akurat trafiliśmy na porę, gdzie znajdujemy się na szczycie zupełnie sami :).
Upojeni widokami ze szczytu zaczynamy schodzić w dół. Idzie znacznie sprawniej aniżeli z wejściem. Praktyka czyni mistrza. Ćwiczenia na sali gimnastycznej wyglądają trochę inaczej i zmierzenie się z prawdziwym terenem zawsze początkowo wywołuje pewne kłopoty. Po drodze mijamy parę ekip, które próbują jeszcze zdobywać wierzchołek. Szybko schodzimy na schronisko Erherzog, chłopaki piją piwko i podejmujemy decyzję o schodzeniu dalej w dół. Więc pakujemy tobołek i kierujemy się tą samą drogą. Najpierw skałkami, potem lodowcem, na którym Dziadek stosuje praktyczny dupozjazd a ja nieumiejętnie biegnę za nim kręcąc filmik :). Około 18 pojawiamy się na Stüdlhütte. Spotykamy polską rodzinkę i decydujemy się zejść na sam dół, co udaje się około godziny przed 22. W mroku docieramy na parking i robimy sobie zasłużony obiad? Kolację? Nieważne jak to nazwać :). Chłopaki kombinują w międzyczasie jak się umyć po 16 godzinnej wyprawie, ja natomiast mam zamiar uderzyć na Lucknerhaus i umyć się po cichu jak człowiek. Tak też czynię, a chłopaki idą za moim przykładem. Schronisko stało cudownie przed nami otworem, wręcz zachęcało by skorzystać z czyściutkiego sanitariatu. Myjemy się w gorącej wodzie i z powrotem uciekamy do samochodu. Tym razem noc szykowała się bez deszczu, więc ryzykujemy nierozkładanie trochę mokrego namiotu, który został potraktowany deszczem zeszłej nocy. Zmęczeni, jedni pod chmurką inni w chatce, a trzeci pod samochodem, zasypiamy kamiennym snem :).


Dzień 4, 21.07.2013 Odpoczynek, kierunek Dolomity
Budzimy się około 12 i mając dzień do przodu decydujemy się na Dolomity we Włoszech więc zbieramy cały balast kierując się pod najwyższą górę – Marmoladę. Przejeżdżamy przez Trento mijając Predazzo. Znów wjeżdżamy na serpentyny i męczymy Dodga strasznie. Zmusza nas on do postoju i ponownego zalewania wodą. Koniec końców po całym dniu podróży z zakupami w Cortinie – stolicy Dolomitów dojeżdżamy do Canazei nad piękne jezioro zaporowe o krystalicznie czystej wodzie. Tradycyjnie rozbijamy się za free, jednak nie na dziko, gdyż wśród innych amatorów campingu. Tradycyjnie jedzonko i po rozbiciu namiotów idziemy w kimę.


Dzień 5, 22.07.2013 Operacja „Marmolada”
Poranny dźwięk Dziadkowego zegarka stawia mnie na nogi około 6:30. Gramolę się na zewnątrz namiotu i podziwiam widoki dokoła, a są one zapierające. Jezioro zaporowe, pełno skalistych szczytów i pasm oraz tuż przed nami bijące do góry pasmo Marmolady. Podziwiam tak widoki przez 30 minut racząc się konserwą turystyczną z niedobrym, włoskim chlebem i ketchupem. Budzę powoli chłopaków i zaczynamy pakować plecaki do ataku na szczyt i pierwszego, prawdziwego zmierzenia się z żelazną drogą.
Ku namowom Dziadka, a i po części małego zapasu czasowego decydujemy uderzyć kolejką koszykową na wysokość 2633 m.n.p.m. pod schronisko Rifugio Pian dei Fiaconi kosztem 9 Euro w obydwie strony. Tam mając przed sobą szczyt idziemy ścieżką prosto do góry bez mapy i wcześniejszego ogarnięcia tego tematu. Już po 5 minutach spotykamy ogarniętą rodzinę Polaków, którzy dokładnie penetrowali tereny Dolomitów. Dowiadujemy się, że istnieje piękniejsza droga, która wiedzie kamieniami na zachód, a potem odbija na południe i rozpoczyna się piękną via ferratą. Polacy niestety nie kierowali się tą trasą, gdyż odradził im to miejscowy przewodnik ze względu na zaśnieżenie niektórych odcinków. Nie bezpodstawne to były uwagi, gdyż rzeczywiście w kilku miejscach ferrata była przysypana śniegiem i trzeba było kotwiczyć ręce w śniegu, co uratowało mnie raz przed osunięciem się w przepaść :). W ten sposób młodzi kozacy, niezrażeni skierowaliśmy się szlakiem 606 ku tej rzekomo jednej z ciekawszych dróg żelaznych. Po pokonaniu nietrudnego jęzora lodowcowego tylko za pomocą czekana dochodzimy do skałek, gdzie zaczyna się przygoda i ekspozycja. Do samej góry ciśniemy w podniecie drabinkami i eksponowaną granią pod sam wierzchołek, który wita nas schroniskiem, ludźmi i krzyżem. Punta Penia, najwyższy szczyt Dolomitów zdobyty!
Ze szczytu schodzimy drogą, którą wspinali się Polacy. W gwoli ścisłości spotkaliśmy się z nimi na szczycie gdzie zaoferowaliśmy sobie grupowe zdjęcie :). Początkowo droga idzie lodowcem, a następnie zaczyna się skałkowe zejście via ferrata. Po niewielkim tym razem odcinku znów trafiamy na szeroki jęzor lodu, który prowadzi nas pod sam wyciąg koszykowy. Drużyna Paździochów wybiła do przodu, ja natomiast podchodzę jeszcze trochę schodkami by obejrzeć pobliski bunkier z I WŚ, rozmawiam z Niemcem co do topografii terenu i zjeżdżam w dół około godziny 16. Zafascynowany górami kupuje mapę Dolomitów i myślę powoli, by tu w przyszłości wrócić :). Na campingu oczywiście jedzonko i obowiązkowe mycie, tylko gdzie?  Podchodzę pod pierwszy obiekt i schodzę do głęboko wciętego potoku, który niesie ze sobą wodę prosto z topniejacego lodowca, czyli o temperaturze około 0°C. Po szybkim myciu, świeży i umyty wracam na camping i zbieramy się do dalszej trasy. Po godzinie pakowania znów do Dodga. Kierujemy się przez Milan północną autostradą Włoch notując około godziny 23 29°C na zewnątrz. Masakra, jak tu ludzie dają radę!

Dzień 6, 23.07.2013 Operacja „Gran Pradiso I”
Około godziny 2:30 po małym błądzeniu wokół Aosty docieramy do Pontu, miejsca naszego kolejnego celu – Gran Paradiso. Z buta wjeżdżamy na camping, rozbijamy na partyzanta namioty i idziemy w kimono :). Budzimy się koło 11, bez kasjerów na karku. Tak więc nie naciskając władz campingu pakujemy się i około 14 wyruszamy na ciężko w stronę najwyższego szczytu Alp Graickich.

Początkowo droga prowadzi szutrem wzdłuż potoku, następnie koło domu wycieczkowego odbija w las na szlak o numerze 1. Zaczyna się monotonne podejście w górę. Po krótkim czasie wychylam się z drugim Pawłem na prowadzenie i trawersując zbocze napinamy sukcesywnie do góry. Po pewnym czasie las znika i wyłaniają się piękne widoki na Pont, potok i nasz camping, który wcale jest duży. po 2 godzinach pokonujemy miliard przewyższenia i docieramy na schronisko Rifugio Vittorio Emanuele II położonego na wysokości 2735 m.n.p.m. Oprócz gromadzących się dokoła chmur małe zaskoczenie. Otoczenie wokół schroniska szczelnie wypełnione jest żołnierzami włoskimi, zwanych Carabinieri. Panowie ubrani obowiązkowo na zielono siedzieli akurat zwarci w kupie i na wejściu witają nas (tak sobie piszę :)) okrzykami. Rozbijamy się się z jedzeniem przy potoku obok ich plecaków. Oczywiście wszystkie identyczne i po podniesieniu okazują się dość ciężkie. Swoje namioty mieli rozbite za schroniskiem przy szlaku na Gran Paradiso. Przy plecakach te same liny i raki wraz z czekanami rodzimej firmy Camp. Podczas spożywania posiłku spotyka nas mała atrakcja. Mianowicie 50 m od nas ląduje wojskowy helikopter zabierając parę tobołków z powrotem wznosi się w powietrze pozostawiając potworny rozgłos we wszech ogarniających nas alepejskich kolosach. Osobiście pierwszy raz w życiu miałem tak bliskie zetknięcie z tą maszyną. Po godzinie zaczyna lekko kropić więc przenosimy imprezę do schroniska, gdzie gramy w karty (tysiąc i te sprawy) trochę zdegustowani panującą za oknem pogodą, która krzyżuje trochę nam plany.

W końcu deszcz przestaje pukać w okiennice i korzystamy z luki. Ciśniemy do góry. Drogę wyznaczają nam ułożone kopczyki skałek, tak też wychodzimy ponad schronisko i dalej wypłaszczeniem kierujemy się w stronę lodowca. Na poziomie około 2900 m.n.p.m. znajdujemy przygotowane przez innych turystów miejsca na rozbicie namiotu, obłożone kamieniami. Lokujemy około godziny 20 swe namioty, w tych właśnie kręgach i tradycyjnie spożywamy wieczerzę. Plan jest prosty: zasnąć i wyjść około 2 w nocy, by zdobyć wierzchołek na wschód słońca.

Dzień 7, 24.07.2013, Operacja „Gran Paradiso II”
Zasnąłem szybko o dziwo i równie szybko budzi mnie około 1 w nocy zegarek Dziadka. Słysząc deszcz walący w namiot nie myślę nawet o wychodzeniu, więc walę dalej kimę. około 3:30 słyszę niby we śnie kroki koło namiotu, ale stało się to szybko i ucichło. Około 4:30 budzę się na dobre. Pełno luda napiera obok naszego namiotu w stronę góry. Wychylam łeb na zewnątrz, patrzę, a tam morze czołówek w rzędzie dzielnie brnie do przodu. Mieliśmy pierwsi dojść na szczyt, a tutaj wyprzedza nas masa Carabinieri! Szybko więc budzę Dziadka, wpycham konserwę w siebie, a ekipa Paździochów też w szaleńczym pędzie zbiera się do wyjścia. Tym sposobem oni wychodzą o 5, my zostawiając namioty i biwakowy sprzęt ruszamy dopiero około 5:50.

Podążamy pierwiej nocą, po chwili w mroku ścieżką za daleko już od nas idącymi żołnierzami. Jak się okazało później wśród nich mknęło także sporo cywilów. Podchodzimy do góry już w śniegu i na wypłaszczeniu lodowca wszyscy dokonują stopa na założenie raków, buchtowanie i pochwycenie w dłonie czekanów. Dochodząc do tej masy ludzi zauważam, że ci z przodu już gotowi zaczynają parcie pod górę. Patrząc na lodowiec mówię Dziadkowi że wiązanie na razie jest niepotrzebne. Daję mu więc raki, uprząż i czekan sam zakładając wymieniony sprzęt, natomiast linę chowam do plecaka. Znacznie odciążony po założeniu artefaktów wybieram się do przodu. Idzie mi się rewelacyjnie. Ścieżka wyrobiona, przejrzystość wspaniała i udało mi się złapać własny rytm. Początkowo zygzakiem idę za jakąś grupką, jednakże czując przypływ energii zaczynam ładować na krechę pod górę wymijając zygzakujące grupki cywili i po czworo zabuchotowanych Carabinieri. Doganiam drużynę Paździochów, jednakże nie chcąc tracić rytmu dalej napieram pinowo pod górę. Za moim przykładem poszły także Paździochy 🙂

W końcu udało mi się wyminąć ostatnią grupę i widziałem przed sobą w znacznej odległości, prawie już pod skalną granią 3 osoby zmierzające ku szczytowi. Myślałem, że to dowództwo, które wybiło się na prowadzenie. Dogoniłem owych ludzi, którzy widząc zbliżającego się osobnika nerwowo spoglądali za siebie. Chyba mieli parcie (podobnie, jak ja) zdobyć szczyt jako pierwsi tego dnia. Okazało się, że to grupka dwóch Niemców i Niemki. Tym bardziej w euforii wyprzedziłem cywili i przede mną zostało już tylko trochę lodowca, by po 10 minutach dotrzeć do skałek. Ściągam więc raki i idę granią w totalnej mgle, która akurat spowiła szczyt. Moją euforię niestety zepsuli troszeczkę Włosi, którzy już schodzili z góry. Pewnie byli to ci co przemknęli po cichu około 3:30 obok naszego namiotu. Prawie 2 h 30 min byli do przodu, tak niewiele zabrakło by ich wyprzedzić… Gdybyśmy nie zaspali :).

Pomijając ich docieram po skałkach do miejsca tuż przed szczytem, w którym znajduje się dość konkretny blok skalny, dwa ringi przez które poprowadzona jest lina. Przypinam się samym ekspresem do liny i ostrożnie przechodzę najniebezpieczniejsze miejsce w drodze na szczyt. Wspinam się skałkę i już jestem! 7:40 polskiego czasu. Pierwszy czterotysięcznik w życiu! Stoję przy Maryjce, czynię znak krzyża i kręcę sobie filmik, na którym coś tam bełkoczę :). Robię zdjęcia, w których pomogli mi także dochodzący Niemcy. Po 20 minutach pojawia się reszta mojej ekipy. Na szczycie jest mało miejsca, a zabawy przy opisanej linie powodują mały korek, gdyż błąd oznacza raczej śmierć, gdyż przepaść jest konkretna. Siedzimy dosyć długo na szczycie, gdzie raptem na 10 sekund było nam dane podziwiać widoki z Gran Pradiso z czego się bardzo ucieszyłem. Dobrze że Carabinieri nie wchodzą na szczyt. Z tego co zauważyłem dochodzą do skalnej grani i w tył zwrot. My też się w końcu zbieramy i ciśniemy na dół.

Na luzie również na krechę znów przeganiamy związanych ze sobą żołnierzy. Po 60 minutach docieramy do namiotów. Szybko je pakujemy i spadamy pod schronisko. Druga część ekipy zostaje jeszcze na jedzonko, a mi niestety w głowie już tylko obiadek na dole. Zabieram więc klucze od samochodu Pawłowi i napieram dalej w dół. Około 12 docieram na parking. Moje wybredne podniebienie kieruje mnie do sklepu, gdzie zaopatruję się w jajka. Z pożyczonej od Dziadka polskiej suchej krakowskiej robię jajecznicę z 8 jaj, która wypełnia prawię całą litrową menażkę. Zjadam ze smakiem strawę i czekam na resztę. Dochodzą powoli, a ostatni wpadł Radek, który musiał wracać w górę i podejść 500 m, gdyż na miejscu biwaku zostawił kijki. Chwała zdrowemu chłopowi! Mało mu było i podziwiam za hart ducha! Ostatecznie odpoczywamy, negocjujemy cenę za camping, która była dla nas bardzo korzystna i znów godzinne pakowanie tobołów. Mimo coraz mniejszego zapasu żywności, dalej wchodzi to wszystko nader topornie do bagażnika. Około 18 ruszamy na cel numer jeden naszej wyprawy. Bijemy przez Aostę, następnie przebijamy się do Francji przez tunel pod Mont Blanc i już jesteśmy w Chamonix. Po lewej stronie wyłaniają się Aiguille du Midi, Mont du Tacul, Mont Maudit, Mont Blanc i Dôme du Goûter, góry, które będą nam towarzyszyć swym majestatem przez najbliższe dni. Kierujemy się do Les Houches i wbijamy prosto na camping Bellevue. Gdzieś tam wysoko świeci w mroku bardzo dobrze widoczne schronisko Le Refuge du Goûter.


Dzień 8, 25.07.2013 Rest
Wstajemy dosyć późno, płacąc starszej pani Francuzce za nocleg, która ni hu-hu po angielsku nie śmiga. Wręcz nakazuje by do niej mówić w jej macierzystym języku :). Odopoczywamy i jedziemy zwiedzać Chamonix. W psychice nastawiam się i myślę o górze.

Dzień 9, 26.07.2013 Operacja „Mont Blanc”
Trasa: Bellevue – schronisko Le Refuge du Goûter
Spakowani na ciężko stylem klasycznym alpejskim z całym dobytkiem wyruszamy o godzinie 8 na nasz cel numer jeden! Z poziomu campingu około 1000 m.n.p.m. kierujemy się w stronę kolejki gondolowej Les Houches. Tam zaczynamy treking w lesie pod górę. Prawie beskidzkie klimaty, gdyby nie rosnące wokół świerki zamiast buczyny karpackiej :). Po około 2 godzinach docieramy do górnej stacji kolejki gondolowej na wysokości 1801 m.n.p.m., a pośredniej stacji tramwaju du Mont Blanc biegnącego z Le Fayet do stacji Nid d’Aigle znajdującej się na poziomie 2363 m.n.p.m. Akuratnie w momencie naszego przybycia tramwaj z masą sprzętowców kontynuował swoją trasę. My natomiast po krótkiej przerwie zaczynamy napierać torami kolejki tramwajowej.

Następna stacja pośrednia Tramway du Mont Blanc – Mont Lachat (2115 m.n.p.m.) świeci pustką. Tutaj znajduje się drugie zejście do Les Houches i szlak zaczyna odbijać od torów tramwaju. Idziemy tam w czworo, gdyż Dziadek wybiera prostszą trasę i kontynuuje marsz torami tramwaju. Nieopodal nas idzie trójka Francuzów z dwiema kobietami w składzie, którzy dołączyli z Les Houches na szlak właśnie w tym miejscu. Trawersujemy więc górę i po pewnym czasie coś zaczyna delikatnie nie grać. Dochodzimy do miejsca z tabliczką Les Ruines i trochę nerwowo szukamy tegoż miejsca na mapie. Zagaduję więc do Francuzki, która okazuje się być ogarnięta w górskich okolicach. Tłumaczy mi, iż właśnie kierujemy się drogą pierwszych zdobywców i dojdziemy spokojnie na szlak wiodący do Tete Rousse, gdyż oni podążają tą samą ścieżką. Uspokojeni kontynuujemy wędrówkę z ciężkimi worami na plecach. Po dwóch godzinach od opuszczenia torów i pokonaniu kilku bardziej eksponowanych miejsc docieramy do baraku Les Rognes położonego na wysokości 2768 m.n.p.m. W tym miejscu dochodzi także szlak z ostatniej stacji tramwaju Nid d’Aigle i obie ścieżki łączą się we wspólną, prowadzącą na schronisko Tete Rousse. Sam barak jest bardzo porządną, betonową konstrukcją. W środku znajdują się dwa piętrowe łóżka co daje cztery miejsca noclegowe z kocykami! 🙂 Natomiast budowla posiada dwa pomieszczenia na parterze i kolejne dwa na poddaszu. W sumie można by tam upchnąć na oko ze 30 osób na raz. Dziadek nas solidnie wyprzdził, więc po krótkiej przerwie kontynuujemy podejście.
Idziemy skałkową granią o znikomym stopniu trudności i około 14 lądujemy przy schronisku Tete Rousse (3167 m.n.p.m.). Rozbijamy namioty za obiektem tuż przy lodowcu i planujemy co dalej. Pogoda jest świetna. Cudownie widać Grand Kuluar wraz z spadającymi od czasu do czasu kamieniami oraz schronisko Le Refuge du Goûter. Obgadując plan ataku oraz patrząc na ludzi, którzy niepewnie szukają okazji, by bezpiecznie ominąć Rolingstonsy decydujemy się na wyjście około godziny 23. Zaczynamy więc swoją 5 godzinną wegetację w namiocie. Staram się zasnąć z całych sił, ale po prostu nie mogę. Świecące słońce oraz jakieś dziwne pobudzenie przeszkadza mi w odpoczynku. Po przeleżanych 5 godzinach wstaję i robię sobie kolację patrząc na zachód słońca i pięknie oświetlony Dom du Goûter. Jak się okazuje reszta brygady też praktycznie w ogóle nie spała.

Około 23 w totalnej nocy zabieram cały balast i wychodzimy z Dziadkiem zostawiając tylko rozłożony namiot drepczemy lodowcem w świetle czołówek. Po 30 minutach podejścia dochodzimy do Grand Kuluaru i planujemy jak go szybko przejść. W tym roku wyjątkowo jest cały ośnieżony a na samym środku płynie rwący strumień prosto w przepaść żlebu. Po chwilowym nasłuchiwaniu czy z góry nic się nie toczy, Dziadek startuje pierwszy. Dochodzi szybko do potoku i majstruje coś czekanem. Jakoś przedostaje się na drugą stronę i biegnie na koniec żlebu. Teraz moja kolej. Równie szybko dobiegam do potoku i kombinuję jak się przedostać na ścieżkę po drugiej stronie. Sam odcinek przed strumieniem zdążył już zamarznąć, więc zaczynam stawiać niepewne kroki z zabijać czekan o śnieg. Staję nerwowo w strumieniu patrząc w przepaść pode mną, mam świadomość że wywrotka może grozić najgorszym. Wspinam się nogami i rękami w górę strumienia i niezdarnie gramolę na ścieżkę, dalej sprawa prosta, szybkim krokiem zmierzam ku skałkom. Przybijam piątkę Dziadkowi, udało się przemierzyć kuluar bez przygód. Jak się później okazało drużyna Paździochów weszła w to miejsce bez raków, a Radek dostał kamieniem w rękę. Ileż szczęścia miała nasza druga ekipa! Osobiście w tym mroku i zlodowaceniu nie wyobrażam sobie przejścia tego odcinka bez raków, a oni tego dokonali. Podziw! Wypinamy raki i zaczynamy podchodzenie skałkową granią na stare schronisko Le Refuge du Goûter. Po ciemku sprawa jest odrobinę trudniejsza, gdyż nie widać ścieżki. Idąc przodem często ląduję w miejscu, z którego muszę zawrócić, bowiem droga kończy się przepaścią. W końcu trafiam pod koniec na via ferratę i już jak po sznurku około godziny 1 w nocy docieram na stare schronisko, które świeci pustkami, a mocny wiatr złowrogo świszczy między metalowymi elementami konstrukcji. Będąc samemu na takiej wysokości wśród tych złowrogich dźwięków można rzeczywiście się delikatnie przestraszyć… po 30 minutach dochodzi Dziadek z resztą ekipy więc szybko wbijamy się na śnieżną grań wytyczoną tyczkami z przewieszoną liną i po 5 minutach lądujemy na nowym schronisku. jest dobrze, mamy poziom 3817 m.n.p.m. 🙂


Dzień 10, 27.07.2013 Operacja „Mont Blanc”
Trasa: schronisko Le Refuge du Goûter – Mont Blanc – Camp Bellevue
Wchodzimy do środka w miejscu zwanym zapewne szatnią. Światło się świeci, a wokół pełno sprzętu za kupę kasy! Skorupy La Sportiva, raki automaty z dominacją firmy Grivel oraz czekany Casiny swobodnie wiszą sobie na ścianach :). Mimo zakazu wyciągamy swoje żarcie, palimy na kuchenkach wodę na herbatę i zwiedzamy schronisko. Między czasie ktoś perfidnie gasi nam światło gdyż jest dopiero 1 w nocy i wszyscy jeszcze śpią. Niezrażeni palimy czołówki i kontynuujemy szamanie. Zwiedzamy schronisko, gdzie już powoli budzą się pierwsi alpiniści – sprzętowcy. Na dół schodzi kobieta, która robi wielkie oczy na naszą szatniową ucztę. Opowiadając jej że wyszliśmy z Tete Rousse o 23 nazywa nas Crazy Guys 😀 Około godziny 2:30 w szatni zaczyna się tworzyć dość konkretny ruch i wszyscy zaczynają gotować się do wyjścia. Tak czynimy również i my. Dziadek zostawia cały dobytek w schronie reszta ze mną w składzie decyduje się wyleźć na górę z pełnym ekwipunkiem.

Po zabuchotwaniu się z Dziadkiem i starcie około 4 ekip ruszamy w paradzie światełek. Najpierw granią, następnie schodzimy w dolinkę. Ślady i ścieżka są w miarę widoczne, szybko „połykamy” 4 ekipy idące przed nami. Równie szybko zmienia się także pogoda. Zaczyna miotać śniegiem, a wokół tworzy się totalne mleko. Ledwo co widzę idącego na przedzie Dziadka. Poniżej schroniska na wypłaszczeniu zastanawiamy się którędy uderzyć, by nie zgubić właściwego kierunku. Noc, zamieć i pełno śladów w każdą stronę dezorientuje nas znacząco. Czekamy więc w zamieci na idącą za nami dwójkę starszych panów. Ubrani w górskie zbroje za kilkanaście tysięcy i wypoczęci zapewne po noclegu w Gouterze chcemy puścić ich przodem, gdyż myślimy, że wybiorą właściwy kierunek. Ci natomiast zatrzymują się przy nas i wyciągają sobie herbatkę na pizgającym jak skurczysyn wietrze. Bardzo śmieszne :). Wkurzeni olewamy sprzętowców i ciśniemy dalej. Na szczęście w dobrym kierunku.

Zaczyna się konkretne podejście lodowcem więc zygzkujemy do góry i docieramy do schronu Refuge Vallot (4362 m.n.p.m.) jako pierwsi :). Wchodzimy do środka, ja natomiast do budynku obok, który nosi miano WC. Spędzamy 15 minut w Vallocie. Historie nie kłamią. W środku kupa śmieci, nieprzyjemny zapach oraz sterta podartych folii NRC. Ja ogólnie czuję się dobrze mimo małego bólu głowy. Dziadek natomiast troszeczkę gorzej, udało mu się przegryźć tylko kęs snickersa. Dociera do nas druga ekipa w momencie, kiedy opuszczamy schron. Niestety straciliśmy palmę pierwszeństwa gdyż około 4 wypoczętych ekip sprzętowców kontynuowało marsz. Idąc dalej nocą za nimi jest coraz gorzej. Związany z Dziadkiem męczę się okropnie gdyż moje tempo nie jest kompatybilne z jego szarpanym rytmem. Zatrzymujemy się co parę kroków i nie możemy uruchomić stałego rytmu. Tylko przez chwilę na przełęczy wyłonił się nam cały majestat góry i ostatni sztych. Potem już tylko mleko.

W końcu w czołówce docieramy do szczytu i o godzinie 6:50 czasu polskiego stajemy na Dachu Europy! Robimy foty i gratulujemy sobie. Wytrzymujemy tam tylko 10 minut i w totalnej zamieci zaczynamy schodzić na dół. Związani schodzimy na dół mijając nieco poniżej szczytu naszą drugą ekipę zmierzającą ku wierzchołkowi. W okolicach Vallota przecierają się chmury i wyłania się piękny widok m.in. na iglicę Aiguille du Midi. Około godziny 10 pojawiamy się przy Gouterze i wreszcie możemy popatrzeć na oryginalną konstrukcję za dnia :).

Czekamy na resztę ekipy i wspólnie zaczynamy zejście skałkową grzędą do Tete Rousse. Za dnia szlak wygląda zupełnie inaczej. Ścieżka cudownie widoczna i nie ma mowy o błądzeniu gdzieś w skałkach. Docieramy do kuluaru, gdzie już zdążyło zgromadzić się kilka ekip, niektóre z przewodnikami na czele. Zakładamy raki, wyjmujemy czekany i czekamy na okazję. Niektórzy według zaleceń przewodnika wpinają się w metalową linę pociągniętą około 2 m nad ścieżką i tym sposobem zabezpieczają się przed kamieniami, chociaż nie wiem jak taka asekuracja miałaby działać… W mojej kolejce śmigam szybko po śniegu, schodzę rwącym strumieniem w dół i wskakuję na ścieżkę poniżej, dalej znów wydeptaną drogą do końca kuluaru. Udało się każdemu z osobna, lawina rolingstonsów na szczęście niekogo nie dopadła. Dalej szybko schodzimy lodowcem do namiotów i około 12 lądujemy przy Tete Rousse. No właśnie do namiotów… Tylko naszego nie ma. Podchodzimy z Dziadkiem do miejsca noclegu, a tam tylko tropik i moje spodenki oraz spodnie Daniela złożone obok… Coś tu nie pachnie. Niemożliwe by wywiało spod tropika komorę ze stelażem. A jednak. Powyżej zagaduję do dwóch dziewczyn, które okazują się być Polkami. Bidulki nic nie wiedzą. Zagaduję do gości rozbitych niżej, znów Polacy i też nic nie wiedzą. Idę więc w stronę schroniska i powyżej namiotu Polek słyszę po raz kolejny polskie głosy, goście także nic nie wiedzą. Normalnie polski zlot pod Tete Rousse i oczywiście wszyscy w namiotach 🙂 jak się okazało była to 10 osobowa ekipa z panem przewodnikiem. Wchodzę do budynku schroniska i zagaduję do gościa, którego dzień wcześniej pytałem o pogodę. Śmiejąc się pyta mnie: „green tent”? No to ja mu na to, że tak. Rżąc trochę jak koń pokazuje mi w przepaść za schroniskiem i lodowiec za nim się znajdujący. Cóż, optymistycznie nie jest. Pogodzony ze stratą namiotu i zapewne zakupem nowego dla kolegi Raka, którego pozdrawiam gorąco 🙂 zaczynamy się z Dziadkiem pakować.

Wychodzimy około 14:30, druga ekipa zostaje na 2 godzinny sen w namiocie. Przechodzimy przez mały odcinek śnieżny i mijamy budkę z informacją o Mont Blanc. Dziadek patrzy w dół, a tam spoczywa sobie bezpiecznie nasza zguba. Co za euforia! Zbiegam po komorę ze stależem. Zadowoleni składamy części i z szerokimi uśmiechamy schodzimy skalną grzędą na barak Les Rognes. Dalej kierujemy się Dziadkową trasą w stronę górnej stacji tramwaju Nid d’aigle. Stamtąd oczywiście klasycznym stylem alpejskim dalej torami kolejki, aż do stacji pośredniej tramwaju i górnej stacji kolejki gondolowej. Tą samą lesistą ścieżką schodzimy na camping Bellevue i meldujemy się na miejscu o 19.

Tym sposobem pokonaliśmy całość trasy w niecałe 35 godzin, bez użycia kolejki gondolowej, tramwaju, z całym dobytkiem i jedzeniem na plecach i nie płacąc za noclegi!

Dzień 11, 28.07.2013 Rest
Budzimy się dość późno. Dziadek jedzie jedzie na zakupy i wraca z piwkiem Crombacherem o,75 l oraz słodkim winkiem na głowę. Idziemy pod wiatkę, gdzie spotykamy Francuza, który nie lubi Francuzów oraz czwórkę Czechów. Skumaliśmy się z bratankami wypijając wszystkie swoje trunki, a następnie racząc się ufundowaną przez Pepików morelówką, której voltarz przekraczał 60%. Oczywiście się porobiliśmy rozmawiając o Mont Blanc i Tatrach. Jedni skończyli lepiej, inni gorzej. Tylko Paweł Mazur nie pił i dobrze, gdyż popołudniu zaczęliśmy się zbierać do wyjazdu. Znów długie pakowanie tobołów i gotowi około 19 ruszamy do Szwajcarii, a naszym celem staje się Zermatt.


Dzień 12, 29.07.2013 Tasch
Około godziny 1 w nocy dojeżdżamy do miejscowości Täsch w Szwajcarii. Wbijamy na camping koło stacji kolejowej, skąd kursują linie na Zermatt. Rozbijam namiot z Dziadkiem, reszta zamierza spać pod chmurką. W nocy zaczyna padać, a nad ranem leje już konkretnie i tak do godziny 12, jak nie dłużej. Ciągłe siedzenie w namiocie i upadające morale oraz zmęczenie po Blanku nie wróży byśmy zaatakowali jakikolwiek szczyt z drużyny masywu Monte Rosa. 15 czterotysięczników na wyciągnięcie ręki i tylko z mojej strony wychodzi inicjatywa byśmy zaatakowali najwyższy szczyt masywu – Dufourspitze (4634 m.n.p.m.). Między czasie pojawia się pan ze słowami: „you need a registration”, perfidny, niemiecki akcent nieco nas rozśmieszył. Poszedłem więc załatwić sprawę i nie dało się nic ugrać. Camping spalony, nie polecam w ogóle. Wyszło za 5 osób, 2 namioty i jeden samochód po 12 Euro na głowę. Dziękujemy bardzo. Robimy więc potężny obiad w budynku rejestracji, korzystamy z cieplutkich sanitariatów i niestety opuszczamy Täsch mimo, że od jutro ma być pogoda… W między czasie kupuję mapę i myślę, że jeszcze tu wrócę :). Wyjeżdżamy około 16 i kierujemy się na ostatni cel naszej wyprawy: Zugspitze. Przez Szwajcarię i nieznaną nam przełęcz z przepięknym jeziorem zaporowym na szczycie zmierzamy do Niemiec. Pod wieczór dojeżdżamy pod Garmisch Parten-Kirchen i mniej więcej kilometr od miejscowości znajdujemy przyjemną zatoczkę, na której stoi również camper. Wyciągamy tylko śpwory, rozkładamy karimaty koło ławek i kładziemy się spać.


Dzień 13, 30.07.2013 Operacja „Zugspitze”
Pobudka o godzinie 8. Zbieramy majdan i kierujemy się w stronę miasta, gdzie zatrzymujemy się pod sklepem Aldi. Kupujemy jakieś produkty i przysiadamy pod obiektem zajadając śniadanie. Pakujemy się z powrotem w samochód i jedziemy do Hammersbach, skąd ruszamy o godzinie 10 na szlak. Wchodzimy do doliny Höllentall, która ponoć ma być bardzo urokliwa, co okazuje się być prawdą. Nieco wyżej płacimy po 4 Euro za wejście w to urokliwe miejsce i idziemy głęboko wciętym przez potok wąwozem. Droga prowadzi schodkami oraz żłobionymi w skale tunelami. Zewsząd kapie woda tworząc małe skalne wodospady i wodne kurtyny, a po środku wielką siłą ładuje potok, czasem tworząc głośny i konkretny wodospad, który obnaża przed nami prawdziwą siłę natury.

Wychodzimy z tego bajkowego miejsca i zmierzamy dalej w górę ścieżką ku schronisku na wysokość 1368 m.n.p.m. Tam mały popas i około 13 ruszamy na górę. Początkowo szlak wiedzie ścieżką, by po czasie przywitać nas skałkami oraz via ferratą z dość konkretną drabinką oraz przejściem przez eksponowaną ściankę po metalowych prętach wbitych w skałę.
Po tych akrobacjach trafiamy na wypłaszczenie i piargami podchodzimy do góry. W chmurach już majaczy szczyt. Przed nami zaczyna się lodowiec. Mały błąd z naszej strony, że nawet nie ubezpieczyliśmy się w czekany o rakach nie wspominając. Idziemy więc do góry po spękanym dość znacznie lodowcu słysząc jak pod lodem spływają lodowcowe strumyki. W każdym praktycznie momencie któryś z nas mógł wpaść w szczelinę. Nieładnie z naszej strony, że poszliśmy bez ubezpieczenia. Wkońcu dochodzimy do skałek ku naszemu wytchnieniu lecz tutaj pojawia się nowy problem pod nazwą szczeliny brzeżnej. Głęboka na około 7 metrów trochę spowiła mrokiem nasze dusze. Niby jeden duży krok do uchwytu drabinki i wczepienia się w ringa. Jednakże ten krok mógł się nie udać, w każdym momencie śnieg mógł się zapaść pod ciężarem któregoś z nas i wpadamy do dziury. Szczęściem każdemu udało się jakoś wgramolić na stopień drabinki i pionową ścianką za pomocą klamer wdrapujemy się 5 metrów do góry. Potem dość fajna, miejscami bardzo eksponowana ferrata. Bardzo przyjemnie się nią szło, po drodze mijamy dwóch Niemców. Wkońcu stajemy po godzinie „ferratowania” na szczycie Zugspitze. Witamy na wysokości 2963 m.n.p.m. Jest godzina 16.

Trzaskamy fotki przy żółtym krzyżu i z politowaniem spoglądamy na betonowy obiekt wywalony na całą górę, gdzie znajduje się schronisko i górna stacja kolejki gondolowej wywożąca kogo popadnie na najwyższy szczyt Niemiec. Psuje to totalnie cały klimat podejścia, lodowca i ataku na górę. Wbijamy na schronisko, gdzie otwieram swoje jadło. Między czasie wchodzi dość potężna Niemka i skrzeczącym głosem oznajmia że za 5 minut odjeżdża ostatni wagonik na dół. Po za tym zostajemy wyproszeni ze schroniska gdyż mogą tam przebywać tylko osoby nocujące i kupujące jedzenie na schronisku. To się nazywa schronisko? Żałosne! Siedzimy więc na polku, podchodzi ta sama pani i pyta się czy zostajemy na noc, czy zjeżdżamy na dół. Grzecznie zadaję pytanie o cenę zjazdu, na co pani podaje mi kwotę o 5 Euro większą, niż jest w cenniku.  Mówię, że za dużo i przydałaby się zniżka, na co pani macha ręką i opuszcza nas. W głowie mi buzuje i sypią się gromy.  Kompletna, górska klapa z ich strony. Po prostu jedna wielka beznadzieja na tak znaczącym szczycie. Niech się chamstwo tam rozwija i szerzy. Czym prędzej opuszczamy to o ironio, niczym z górami nie mające wspólnego miejsce i tą samą ścieżką śmigamy na dół. Około 20 jesteśmy pod schroniskiem. Piją panowie po piwku, ja notuję sobie wspomnienia klnąc na Niemców. Wybieramy się dalej w dół i o 22 lądujemy w Hammersbach.
Godzina 22 a w miasteczku panuje ruch. Podjeżdżamy samochodem pod przystanek autobusowy i oferujemy sobie wieczerzę. Na szybko pakujemy wszystko i ruszamy na miejsce naszego ostatniego noclegu.

Dzień 14, 31.07.2013 Powrót do kraju z bonusową przygodą
Rozłożeni znów pod ławeczkami budzimy się około 8 i każdy z osobna idzie do rzeki płynącej z topniejącego lodowca. Woda oczywiście niesamowicie zimna, co nie zraża mnie wcale, by się umyć od stóp do głów. Tak też czynię. Jedziemy pod nasz dobry sklep Aldi w celu zrobienia zakupów i wracamy na miejsce noclegu. Zajadamy tanie jedzonko, następnie pakujemy skrzętnie nasze toboły do bagażnika, które tym razem wchodzą już całkiem na luzie za sprawą ubywającego ciągle jedzenia. Około godziny 11 wyruszamy w długą podróż do kraju.

Kierujemy się przez Monachium, Dresden i w Zgorzelcu przekraczamy granicę. Po parunastu kilometrach wreszcie kupuję ciastka w rozsądnej cenie za złotówki :).  Około 21 docieramy do Skawiny, gdzie mama Radka wita nas pysznymi kanapkami, ciastkami, napojami i chipsami, a sam kompan wyciąga wiadomy trunek na stół. Ja z Pawłem nie pijemy gdyż od tej pory będę prowadził ropniaka. Po imprezie około po północy żegnamy się z Radosławem i opuszczamy Skawinę. Jak byk, świeci się rezerwa i stacja benzynowa po drodze też mocno się świeci. Jednak jedziemy dalej. Dobrze się jedzie, autostrada, szósty bieg i prosto do domu. Jednak za mało przygód. W pakiecie zdechło nam auto z powodu… braku paliwa. Klnąc pod nosem pchamy rumaka na autostradzie 20 km przed Tarnowem. Oczywiście nikt zatrzymać się nie chce i stop nie działa. Dziadek zczaił zjazd po trzech kilometrach i jakąś stację. Tak też czynimy. Pchamy pojazd a przy zjeździe z autostrady wskakujemy z tyłu na pakę i na luzie rozwijamy zawrotną prędkość 40 km/h, a wiatr we włosach się czuje. Następnie dalej pchamy wózek, a samochody mijają nas rowami i czym popadnie. Po 3 kilometrach wreszcie zamigotały światełka Orlenu. Przy samej stacji przegapiamy skręt i musimy z powrotem popychać auto, by skręcić na wjazd, pod sam dystrybutor jak na złość też prowadziło wzniesienie. Racząc się sokiem bananowym samochód dostaje dawkę ropy, jednak wynika kolejny problem. Nie chce srebrna strzała odpalić. Łapiemy więc pobliskiego klienta stacji i odpalamy maszynę z kabli. Dalej prowadzę już bez przygód do samego Rzeszowa. Około 4:30 pojawiamy się u mnie. Wyrzucamy całość na mój podjazd i segregujemy swoje łachy. U mnie obiadek, sałateczka, wiśniówka, co kto zapragnie. Po godzinie małego wspominania opuszcza mnie moja ekipa i tak kończymy tę zwariowaną przygodę! 😀

Related posts

Niebieskie Wyzwanie 2016 – Odc. 11 – Końcóweczka i Podsumowanie

Niebieskie Wyzwanie 2016 – Odc. 10 – Pogórzańskie piekło

Niebieskie Wyzwanie 2016 – Odc. 9 – Warto dojechać do końca