Duch Pogórza 2018. Pierwsze podium w karierze!

Długa droga do biegu…

W grudniu 2017 roku spotkałem się z kolegą Robertem na kawce i rozmawialiśmy na temat startów w roku 2018. Wspomniał wtedy o imprezie Duch Pogórza, gdzie będzie biegł pętlę o długości 29 km, w okolicach Dubiecka. Blisko od mojego domu, 50 km dojazdu. Temat mnie zaintrygował. Wróciłem do domu, usiadłem przed komputerem, wpisałem słowa kluczowe i zacząłem wertować regulamin. Spodobało mi się! Pora właściwa, rozpoczęcie kalendarzowej wiosny. Przede mną był bowiem Zimowy Maraton Bieszczadzki po koniec stycznia, a potem jeszcze 2 miesiące czasu, by przygotować pod pogórzańską wyrypę. Pomysł spodobał mi się na tyle, że od razu dokonałem zapisu mojej persony.


Zimę 2017 przepracowałem sowicie, a w szczególności listopad, grudzień i 3 pierwsze tygodnie stycznia 2018. Tydzień przed maratonem bieszczadzkim byłem w pełni sił i chęci do biegu w imprezie. Nawet 30 kilometrowy wybieg sprawiał mi lekkość i przyjemność. Byłem silny i zdrów. Wieczorem po wybiegu stało się jednak coś, co zachwiało mną na kolejny miesiąc. Przeziębienie, wirus, grypa.  Sobota – udany wybieg, niedziela – nie mogłem się już ruszać z łóżka. Obolałe mięśnie krzyczały, ciało słabło z godziny na godzinę. Nic to, pomyślałem. Jest dopiero sobota, maraton za tydzień. 2 dni przeleżę, około środy stanę na nogi, zrobię 2 rozruchowe treningi i pobiegnę na mocy w maratonie. O, jakież to było optymistyczne
z mojej strony. Po trzech dniach wiedziałem, że była to utopia. Pogodziłem się brakiem możliwości startu w imprezie. Postawiłem na naturalną, nie antybiotykową kurację. Minął tydzień, leżałem w łóżku. Drugi tydzień – to samo. Trzeci tydzień – siły na pograniczu nędzy i nicości. 4 tydzień – mam dosyć, idę biegać. Obolały włokłem się po ulicy dzień po dniu łudząc się, że wygonię złego ducha i chorobę z ciała. Odpuściłem po trzech dniach 10 kilometrowych przebieżek. Piąty tydzień – znowu łóżko i kuracja. Koniec piątego tygodnia. PUNKT PRZEŁAMANIA! Choroba puszczała, wyszedłem na zewnątrz, biegłem spokojnie, serducho waliło jak szalone, Zegarek i pas do pomiaru tętna ledwo to wytrzymali. Ostatni tydzień lutego, do startu w Duchu jeszcze miesiąc, a dokładniej prawie 5 tygodni. Wiedziałem, że forma z końca stycznia to już marzenie ściętej głowy. Postanowiłem więc, że pobiegnę 29 km w imprezie, będzie to test dla mnie na jakim poziomie jestem. Zacząłem więc przygotowania. Powolne wybiegi, wkręcanie się na obroty. W sumie do formy sprzed choroby doszedłem w 4 tygodnie mozolnych treningów. Warto było!

Pod koniec zapisów natchnęło mnie, by jednak spróbować moich sił na dłuższym dystansie. Przekwalifikowałem się na dystans 58 km. Raz się żyje. W sumie moją przygodę biegową zacząłem od razu od 100 km maratonu na orientację, więc głupota dalej głowy się trzymała. Dorota jeszcze zapewniła, że żałował nie będę. To biegnę!

W głowie miałem cały czas myśl, że traktuję imprezę treningowo i poglądowo. Gdzie jestem, na jakim etapie i czy w ogóle ukończę chociaż gdzieś w połowie stawki. Założenie proste. Pierwsza pętla – spokojnie, jak zapodaje serducho. Druga – jeśli tylko będę miał siłę i nie padnę na pierwszej – pobiegnę mocniej. Jednak to była jedna wielka niewiadoma.

Dzień startu

Około godziny 18 wyjechałem z domu i spokojną jazdą dotarłem do Słonnego. Zatrzymałem samochód na wyznaczonym dla zawodników parkingu i równie spokojnym krokiem udałem się na odbiór pakietu startowego. Miłe przywitanie, uśmiechy, chciało się z ekipą przebywać w pomieszczeniu ? Następnie udałem się do karczmy i syto posiliłem pyszną zupą ziemniaczaną oraz pierogami z serem. Miałem przyjemność obcować przy biesiadzie z dwoma kolegami i koleżanką, którzy też biegli tożsamy dystans.

Po skonsumowaniu wieczerzy i kilku wymianach zdań, udałem się do samochodu przez kładkę na Sanie. Przygotowałem plecak, uposażyłem w batony i inne wspomagacze na bieg. Rozłożyłem materac i położyłem się spać. Tak, w samochodzie. Przepraktykowane na innych imprezach. Po skosie mieszczę się w moim wozie na długość.  Po 3 godzinach snu, około 23 obudziłem się. Krótki spacerek wokół samochodu na otrzeźwienie i ubrałem się w Dynafitowe geterki biegowe. 30 minut po północy w okolicach startu powoli zaczęło się robić gwarno. Spotkałem kilku znajomych, którzy startowali na odcinku 3 pętli czyli 87 km. Szacun! Ja bałem się tych 58, byłem przekonany, że mnie to zniszczy.

Godzina 1:00, krótka odprawa, strzał i wystartowaliśmy! Według założeń. Niech napieracze biegną przodem, mają moc i walczą o wygrane, ja pobiegłem moim spokojnym tempem. Zbytnio się nie męcząc pokonywałem w rytm serducha kolejne kilometry. By nie tracić wigoru i mojego tempa na pierwszych podejściach wyprzedziłem kilka osób i po około 10 km ustawiłem się za dwójką, która utrzymywała bardzo dobre tempo, jak na moje możliwości. Postanowiłem chwilę się za nimi puścić. Tak więc około 5 km snułem się z ową dwójką. Po tym mniej więcej dystansie dobiegliśmy do ekipy 4 kompanów, którzy także grali zespołowo. Po wywiadzie dowiedziałem się, że przed nami biegnie tylko 1 gość i to ze sztafety! Więc na naszym dystansie nie odgrywał znaczenia. Cała nasza siódemka miała w planach 58 km. No to kolejne 5 km biegliśmy razem. W międzyczasie jeden z towarzyszy osłabł na podejściu i potem już go nie widzieliśmy. W podobnym czasie jeden z biegaczy puścił się za kładką w Wybrzeżu do przodu i też ślad po nim zaginął. Jak się później okazało był to zwycięzca dystansu. Finalnie na 20 kilometrze biegłem mozolnie i hardo pod górkę z dwoma kolegami, którzy ostatecznie zajęli 3 i 4 miejsce (tak mi się wydaje). Przed nami był tylko triumfator dystansu. Tak w trójkę dobiegliśmy do potoku, przez który mozolnie w świetle czołówek trzeba było się przedrzeć. Łudziłem się, że pokonam ten dystans suchą stopą. Niestety podczas jednego ze skoków na udeptane przez wcześniejszych biegaczy miejsce zawaliła się kra i wdepnąłem prosto w lodowatą wodę. Druga stopa pozostała sucha na tej pętli. Po strumyku ostatnie podejście. W tym momencie poczułem moc.

Doszedłem do wniosku, że skoro mam taki chwilowy przypływ emocji i euforii trzeba to wykorzystać, bo kryzysy jeszcze przyjdą. Puściłem się do przodu i marszem pod górę odstawiłem dwóch kolegów. Następnie mocno zbiegłem na dół i znalazłem się pod ośrodkiem zamykając pierwszą pętlę na drugim miejscu! Byłem w totalnym szoku, że tak dobrze mi idzie! Jednak zabawa dopiero się zaczynała. Druga pętla także. W nieustającej euforii pobiegłem dalej przez kładkę na drugie okrążenie. Sam, nie mając nikogo przez sobą i za sobą. W pewnym momencie biegnąc wzdłuż Sanu zapędziłem się drogą stokową, nie skręcając w prawo na Kozigarb. Dopiero po ponad 500 metrach zorientowałem się, że nie ma oznaczeń.

Wróciłem do szlaku i wdrapałem się na wzniesienie. Chyba nie tylko ja miałem takie przygody w tym czarnym punkcie.  Znowu nikogo przede mną ani za mną. Sądziłem, że dalej zajmuje drugą pozycję. Biegnę po grani, następnie w dół. Tak napierając nagle zobaczyłem przed sobą postać z żółtą kurtką. Pomyślałem sobie: „Kurde! Dogoniłem tego pierwszego” – bowiem też miał mienił się żółcią w mojej pamięci. Jednak nie był sam, obok niego osobnik w innych kolorach. Szybko załapałem, że wyprzedziła mnie owa dwójka, którą odstawiłem pod koniec pierwszej pętli. Trochę mnie to zasmuciło i zdemotywowało. Dogoniłem ich i pobiegłem dalej za nimi. Na zbiegu znowu przypływ siły, odstawiłem jegomości na kolejnym podejściu. Cały czas miałem w głowie, że są tuż za mną. Co jakiś czas odwracałem głowę z myślą, czy doganiają mnie już, czy jeszcze nie? To powodowało, że rosła we mnie moc i jeszcze mocniej biegłem osiągając dobre jak na mnie czasy na około 40 kilometrze. Byłem sam. Na przestrzeni, na prostej, na podbiegach i zbiegach. Pokonałem potok, znowu mocno do góry i równie mocno zbiegam w dół. Jest ośrodek! Jest meta! Dobiegłem!

Drugie miejsce utrzymane!

Dorota Kaszycka kusiła, bym pobiegł jeszcze jedną pętlę, a będę miał bardzo duże szanse na wygraną. Jak się potem okazało miałem godzinę przewagi na pierwszym, który biegł dystans 87 km. Utrzymałbym to miejsce, ale wykończyłbym się ogromnie. Poza tym miałem zamiar pobiec w pierwszej wersji 29 km! Bądź Pawle mądry, odpuść, człowieku! Przecież dotarłeś  na drugiej pozycji. Nie mogłem w to uwierzyć!

Moim celem na najbliższe lata było stanąć na podium w jakichkolwiek zawodach biegowych. Ba! Wręcz marzenie! Po cichu łudziłem się, że w końcu kiedyś się uda. Ale na pewno nie na pierwszych zawodach, które były inauguracją sezonu. Tak, można polemizować, że w tym biegu nie było osobistości i zawodników światowej sławy. Nie wiem, nie znam się, nie siedzę w temacie, nie znam nazwisk… Cieszę się, że mogłem pobiec w tak klimatycznym i różnorodnym biegu jak Duch Pogórza. Wszak to pierwsze pudło w moim biegowo-zwodniczym życiu.  Było wszystko: śnieg, błoto, 1,5 km strumienia, mocne podbiegi i równie mocne zbiegi. Odcinki proste, las i widokowe granie. Całe tętniące sercem Pogórze, które ma swojego Ducha ? Gratulacje za organizację i świetną imprezę. Sentyment pozostanie na zawsze!

Ogromne podziękowania dla firm Ideo oraz Walkabout – za wsparcie podczas imprezy.

Przygoda dopiero się zaczyna! ?

Related posts

Biesy Trail Czady 2019 – Pierwszy raz na najwyższym podium

12 PKO Bieg Niepodległości – nowa życiówka na 10 km!

Bieg Ultra Granią Tatr 2019