Łemkowyna Ultra-Trail® 150

Czas: 26 h 26 min
Miejsce: 72/321

Drużyna: BRUBECK Pabiano Team

Trasa: Krynica Zdrój – Komańcza, Głównym Szlakiem Beskidzkim
Dystans: 150 km
Przewyższenie: +5860m/-5970m

Do tej pory bywało tak, że jak zrobiłem coś ponad siebie, gdzie kląłem w trakcie jak szewc i miałem tego dosyć na kilka ładnych tygodni. Wstręt, obrzydzenie, afront, slangowo – dobitnie – na czasie jeden wielki HEJT. Tak było po pierwszej setce w moim życiu. W czasie biegu KIERAT 2013 zarzekałem się, że nigdy więcej. Skrajne emocje, które nakazywały już
w trakcie zawinąć buciki i obrazić się na to, że startuję w takiej rzeźni dla ciała i umysłu. Po co? Idąc dalej wydarzeniami
z przeszłości, czyli ta sama impreza rok później: znowu, co ja tu robię!? Ukończyłem ze słowami: „Mam dość, pieprzę to już!” Zleciał czas, zdobyłem Pik Lenina (7134 m.n.p.m. – relacja się tworzy, cierpliwości! :)). 20 dni siedzenia pod górą, 20 dni niemycia się, ciągle ten sam obraz, ta sama ścieżka, ptaki wyżarły schabowe z Polski, jednak góra zdobyta. Tym razem już na prawdę – mam dość, nigdy więcej…

… Hmm, ale po co ten wstęp?

Nie lubię biegania – lubię wyzwania.

Codzienne bieganie wśród domostw i po asfalcie nie jest bynajmniej spełnieniem moich aktywnych marzeń. Szukałem więc alternatywy. Skoro kocham góry i mogę tam robić wszystko, zacznę biegać po górach! HA! Takie rozwiązanie jest akceptowalne dla mojego wewnętrznego systemu dopuszczania do realizacji. Dlatego by dobrze przygotować się do takiego startu, muszę poświęcić się tu i teraz (biegać, trenować), aby cieszyć się nagrodą znacznie większą!

Zauważyłem, że w moim przypadku nie chodzi o to, by czerpać radość w trakcie wykonywania pewnych czynności (bieganie ogromnych dystansów, wchodzenie na siedmiotysięcznik). Nie cieszy mnie ciasteczko tu i teraz, ale tort, którym będę upajał się na końcu. Ważny jest cały ciąg wydarzeń, systematycznych treningów, wyrzeczeń żywieniowych i alkoholowych, czyli witaj o Nawyku i Samodyscyplino! Podczas przekraczania mety ŁUT 150 (skrót: Łemkowyna Ultra Trail) wspominam cały czas, który doprowadził mnie właśnie w to miejsce. To jest dla mnie spełnienie. Nie jest to sam bieg, ale wszystko co się złożyło na końcowy efekt.

Pamiętajcie – sukces to nie wydarzenie! Sprawia mi to radość, dlatego uprawiam ten sport!

W czasie kiedy skrobię dla Was tę relację jestem 1,5 dnia po biegu, kuśtykam jak kaleka, a nogi nie toną w zakwasie (to byłoby wybawienie), ale w jakichś bólach, które wcześniej były mi nieznane. Cóż, myślałem, że będę miał dość, że powiem sobie po raz kolejny: „Nigdy więcej idioto, to był ostatni raz”. Rodzina puka się w głowy, otoczenie nie rozumie. Żebym to ja miał rozumieć… Tymczasem zdziwienie! Siedzę w konwulsjach, tworzę i kontempluję: „Zajebisty czas, naprawdę dobrze Ci poszło mości BRUBECK Pabiano Team, wyprzedziłem masę ludzi, w ogóle ukończyłem ten szatański bieg, ale cholera miałem czas gorszy od najlepszego o 9 godzin!!! To skandal! Za rok masz gonić czołówkę”. Halo, a gdzie myśli, że „Już nigdy więcej!”? Dziwnie się czuję, gdyż nie mam odruchów wymiotnych, gdy pomyślę o tym co przeżyłem podczas startu, błocie, skrajnym upadku fizycznym i umysłowym, ale o tym jak się przygotować do następnego startu, by dogonić tych Ultrasów (ludzie, którzy biegają dystanse powyżej 42 km) z pierwszej dziesiątki!

Tutaj zajadę tym razem trochę z dziedziny innej :). Tym właśnie objawia się pasja, to co robić powinniśmy i w tym będziemy najlepsi. Mały dowód. Podczas biegu miałem kryzysów bez liku, odruchy wymiotne, jeden wielki ból, odrętwienie i każdy przymiotnik jaki tutaj zastosujecie będzie właściwy. Więc doprowadziło mnie to do granic nędzy. I co? Powinienem się obrazić! Przecież mój spokój jest cenniejszy niż ciuranie w błocie pod górę i z góry przez ponad 26 godzin! Tymczasem siedzę w ciepełku, regeneruję się powoli, dalej wszystko boli i… chcę tam wrócić! Chcę znowu zasmakować tej przygody, przetarzać się w błocie, wbiegać i zbiegać, być lepszy niż do tej pory. Uśmiecham się, mam sentyment, niby takie ciarki na ciele, gdy coś człowieka fascynuje i podnieca. Sprawia radość! Nieważne co to jest. Ważne, by było to Twoje i byś miał cały ten pakiet uczuć, które wskazują, że właśnie do tego jesteś stworzony. Przecież jeśli robisz coś z uśmiechem, zamiłowaniem, pasją i czas leci Ci przy tym jak szalony, to logiczne jest, że zrobisz to najlepiej jak potrafisz! Gdyż zależy Ci na tym i wkładasz tam całe serce. Zupełnie inaczej niż odliczanie godzin do końca dniówki…

Więc podsumowanie dowodu jest takie, że pewnie to jedna z moich pasji. Pewnie takich nieodkrytych, ale od tego się zaczyna. Odkryłem i kolejny Ultra Maraton przebiegłem!

No więc do rzeczy!
Nadszedł 23 października 2015 r. Bilet na start wykupiłem rok wcześniej, więc w kalendarzu ta pozycja już prawie pokryła się kurzem. O 10:00 zaklepałem transport na Blablacar i już około 15 ląduję w Krynicy Zdrój. Tym razem nie górsko-turystycznie, a z konkretną misją.

Melduję się na Hali Lodowej, ultrasi już chodzą po korytarzu. Wiecie, takie nerwowe siedzenie, podrygiwanie nogami, strzepywanie niby nadmiaru energii. HA poczekajmy na start! Na lewo przybity na ścianie regulamin, na prawo panie sprawdzające uposażenie. Bieg nie lada, więc i trzeba przestrzegać zasad.

Pierwszy stolik: „Musi Pan podpisać tę o to deklarację, że biegnie Pan na własną odpowiedzialność i w razie kontuzji nie będzie rościł żadnych praw.”. Taaa w razie kontuzji? Toż, to zniszczenie totalne, upadek, a nie jakaś kontuzja. Zresztą biegnę bo chcę, więc podpisać muszę, gdyż dalej mnie nie puszczą.

Kolejny stolik: weryfikacja sprzętu. Dumnie wyciągam sprzęt Armor od firmy BRUBECK, czyli bluzę DRY z długim rękawem i długie spodnie RUNNING FORCE. Idea taka, by całe ciało było pokryte ubiorem, inaczej dyskwalifikacja. Do tego rękawiczki termo, slipki tejże firmy, których wyciągać na szczęście nie musiałem i tym sposobem się stało, że BRUBECK pokrywa moje ciało.

Dalsza weryfikacja to 2 czołówki, folia NRC, plecak biegowy, bidon i kubek. Zastanawiałem się po kiego mam brać kubek na bieg??? Maślanka będzie po drodze, albo jakaś żętyca? Okazało się, że był to strzał w dziesiątkę, gdyż po podlatywniu na każdy punkt żywieniowy pierwszą rzeczą jaką robiłem to wyciągałem owy kubek i piłem colę, a następnie herbatę popijając znowu coca colą.

Uzupełnienie ekwipunku ultrasa to jeszcze dowód osobisty, kasa, kabanosy, żółty ser, mapa trasy, kurtka przeciwdeszczowa z kapturem i gotowy na rzeźnię!

Przeszedłszy pozytywnie etap weryfikacji idę do sklepu po banana i wodę, wracam do hali i lokuję się na korytarzu. Godzina 17. Robię przepak i wyładowuje sprzęt na bieg w jedno miejsce, reszta do dużego plecaka. Wyciągam karimatę, śpiwór i mam zamiar spać do 22. Niestety nie śpię, wegetuję przez 5 godzin. Przypomina mi się czas pod Mont Blanc, gdzie też 5 godzin leżałem w namiocie pod schroniskiem Tete Rousse z zamiarem nabrania sił i dalszego szturmowania szczytu. Czas ten jednak nie poszedł na marne. Mimo letargu ciało i tak się regenerowało. Około 22 podnoszę leniwie zwłoki i widzę, że jednak na chwilę straciłem świadomość. Obok mnie z pustki zrobił się niezły gwar ultrasów, którzy powoli przygotowali się rytualnie na ubój. Wspaniale było popatrzeć jak każdy stosuje inną technikę, w inny sposób zakłada skarpetki, ma swoje talizmany, specjalnie wiązane buffy, zapinane plecaki. Swoiste rytuały, które pozwalały każdemu wejść w odpowiedni stan nakręcenia i umysłowego przeprogramowania na to co za 2 godziny miało się rozpocząć.

Odprawa organizatora i dalej już każdy pogrążył się we własnym świecie przedbiegowej kontemplacji.

23:30

Idę z Tomkiem Komisarzem i kolegami na deptak krynicki, nieopodal Głównej Pijalni wód mineralnych. Tam gwar, czerwone światełka pulsują z tyłu na każdym plecaku. Zdjęcie na linii startu, łyk wody, przeżegnanie.

00:00

START!

Oczywiście pierwsze kilometry w kupie. Najpierw biegniemy w stronę pierwszej górki o nazwie Huzary. Asfaltem. Pozwoliłem sobie przebić się do czołówki, gdyż wiedziałem, że jak wejdziemy na szlak to wszyscy będą podążać gęsiego. Tak też się stało. Bez spiny i przyspieszania. W głowie cały czas mi się kotłowało: nie ciśnij do przodu, delikatnie i subtelnie, powoli. Zostaw siły na później. Z tym stukotem w głowie biegłem do przodu. Huzary zdobyte, kierujemy się na Mochnaczkę. Tam teren odkrył się na chwilę, przed nami objawiła się piękna, oświetlona cerkiew wśród bezkresnego mroku łemkowskiej krainy. Przede mną kilkanaście czołówek, za mną cały las. Wyglądało to przepięknie w tych ciemnościach. Ciśniemy dalej. Przez Mizarne by odwiedzić kolejne wioski nocą, czyli Ropki i Hańczową. Trzymam poziom, by nie dać się wyprzedzić, ale też nie gnam do przodu by połykać innych. Kawałek lasu i w końcu wybiegam na ścieżkę szutrową co świadczy, że Ropki przede mną. Dobiegam do Hańczowej.

22 kilometr.

Punkt odżywczy. Na stole banany, suszone owoce, coca cola, herbata, ciastka, orzeszki. Napycham się namiętnie tym wszystkim. Mój organizm jeszcze przyjmuje pokarmy dobrze. Trochę w sumie zgłodniałem więc korzystam z przysmaków jak należy. Dopełniam wodę w bukłaku, garść orzechów i ciastek razem kubkiem herbaty do ręki i idę dalej. Powoli pochłaniam wyprawkę, 3 minuty na ułożenie jedzenia by go nie zwrócić i biegnę dalej!
W głowie znowu myśli: kurcze, przedwczoraj prowadziłem tutaj wycieczkę, a teraz tyram… 🙂 Pierwsza golgota (ciężkie podejście) przede mną.
W sumie dobrze jest być przewodnikiem. Człowiek nie potrzebuje mapy, wie co ma przed sobą, a co już za sobą. Ta myśl jest zarówno dobra, jak i zła. Dobra po tym względem, że nie załamuję się z myślami: „Kiedy koniec! Ile jeszcze!?”. Tylko wiem, że tyle i tyle górek o takim przewyższeniu mnie czeka. Zła, gdyż wiedząc ile jeszcze mam przed sobą, łatwiej wpaść w panikę i kryzys…
Tak więc zaczynam podejście na Kozie Żebro, pierwsze z największych jednorazowych przewyższeń na całym biegu. I rzeczywiście, ścianka. Nic się tu nie zmieniło, erozja za wolno działa. Wyrównuję oddech, zapinam stały bieg i krok za krokiem bez spoczynku szturmuję górę. Cholera, poszło szybko! Za szybko. To był sygnał by nie trzymać takiego tempa, bo na podobną ściankę za około 80 km (Cergowa) z takim entuzjazmem wchodził nie będę :).
Zbiegam po ostrym zboczu do Regetowa. Pełno kamieni, noc więc maksymalnie koncentruję się by nie zjechać, obić tyłka albo co gorsze skręcić pewne newralgiczne miejsca. Wybiegam z lasu i kolejna przestrzeń przede mną. Mijam nieczynną już w tym okresie bazę studencką SKPB. Niewidoczna w mroku. Hmm zapewne mało kto wie, że tutaj coś takiego klimatycznego istnieje. Każdy podążą za światłem własnej latarki i napiera z językiem na przedzie. Lub bez… Dobrze jest wiedzieć co mijam. Szlak oznaczony do tej pory idealnie. Tu i ówdzie powiewają żółte wstążki z logo Łemkowyny, które w dzień niestety czasem zlewały się żółtymi liśćmi. Nie przeszkadza mi to bynajmniej, na taśmach zawieszone odblaski, a nawet gdyby przez dłuższy czas nie widzieć oznaczenia to przecież mknę przez Główny Szlak Beskidzki, a więc wiem, że na słupach, drzewach i gdziekolwiek się da szukać należy oznaczeń szlaku koloru czerwonego.

Wbiegam na Rotundę.

W mrokach ciemności mijam jeden z najpiękniejszych cmentarzy okresu I WŚ – nr 51. Projektowany przez Dusana Jurkovica. Przypomina mi się Operacja Gorlicka, Łapanowsko-limanowska oraz krwawe boje, o których czytałem w różnych artykułach. Ku chwale pamięci poległych żołnierzy! Ileż to razy człowiek zachwycał się nad pięknem architektonicznym tego obiektu. Teraz przemykam po lewej stronie pośród majaczących w nocnym niebie gontyn. Cmentarz za dnia piękny – projektowany z nawiązaniem do łemkowskiej architektury. Tylko dzięki obrazom w pamięci przypominam sobie o majestacie tego miejsca. Nie zatrzymując się napieram dalej.

Zbiegam do Zdyni.

Miasto łemkowskiej watry i szalonych imprez ze słynnym trunkiem o nazwie „kropka”. Kto chętny dowiedzieć się z czym to się pije – zapraszam do kontaktu na priv :).
Podbieg asfaltem, by w końcu znowu skręcić w las. Tym razem na małe pasemko, ale jednak ciągnące się w poświacie nocy –

Popowe Wierchy.

Przy skręcie z szosy stoją wolontariusze biegu i dodają dopingu. Super sprawa! Akurat połączyłem się w tym trakcie z pewną ekipą, gdzie biegła dziewczyna. Wolontariusz krzyczy: jesteś 5 wśród kobiet. No to ładnie! To znaczy, że mam w miarę dobre miejsce! Kobiety też potrafią. Las, ścieżka. Wiele momentów zlewa mi się teraz w głowie przez tę ciemność. Człowiek uważa by się nie potknąć, kontroluje oddechy by nie złapać zadyszki i nie przesadzić. Później wszystko wróci i się upomni. Zresztą pod koniec upomniało się miażdżąc mi głowę i nogi trudami biegu.

Dobiegam do Krzywej, a następnie Wołowca.

Miejscowości, gdzie kipi duch Łemków, unosząc się w powietrzu. Około 45 kilometr biegu i… KRYZYS. Na punkcie odżywczym w Hańczowej za mało jednak pochłonąłem jedzonka, a tutaj jeszcze kilka kilometrów do Bartnego i kolejnego punktu odżywczego. Czułem jak odcięło mi pompę i silnik zgasł. Każdy krok był ciężki. Przeplatało się to z odruchami wymiotnymi, jakąś dziwną niemocą i obrzydzeniem do wszystkiego z biegiem na czele. Wyjąłem kabanosa, ser i czekoladę. Idę dalej. Stało się coś jeszcze gorszego. Skurcze… Raz na jednym udzie, raz na drugim. Kiedy ból skończył się z prawej strony, przechodził na drugą i męczył mnie niemiłosiernie. Kroki były katorgą, myślałem, że już koniec… Wyprzedziło mnie dwóch kolegów, a ja postanowiłem doczłapać do Bartnego i podziękować za imprezę. Co za żenada… co za porażka… Nawet 1/3 nie ukończył i dał dupy…

48 kilometr

Dolazłem do Bartnego w strasznych skurczach. Tak wielkich, że odrętwienie odebrało mi czucie w lewej nodze. Nadszedł świt. Udawałem, że jest OK, skorzystałem z kibelka, na którym już teraz usiąść nie mogłem. Pod bacówką zupa z makaronem i pieczone ziemniaki. Do tego klasycznie cały pakiet suszonych owoców, bananów, jabłek, ciastek, coca coli, herbaty, wody.
Tak było w Hańczowej i tak pozostało do końca biegu. Poczekałem chwilę, najadłem się, napoiłem. Posiedziałem. Kryzys ustąpił. Po ziemniaczkach nawet zrobiło mi się miło. Skurcze ustąpiły, ale wiedziałem, że wrócą. Wypiłem 2 shoty z magnezem (nitro, dużo cukru i składników, które dają kopa). Postanowiłem działać dalej. Ubieram niepewnie plecak i dawaj! Najpierw powoli, potem truchcik. Cholerka! Skurcz nie wraca. No to biegnę. Ile się da, tyle urobię. Tuż za Bartnem w kierunku przełęczy Majdan ogromne błoto i potok na ścieżce. Początkowo omijam i jakoś bokiem próbuję szturmować, ale po chwili czuję, że to nie ma sensu. Buty już przeszły wodą, zimno mnie przeszyło. „Tak już będzie do końca miły panie” – powiedział wewnętrzny głos. Skoro tak już będzie, to pieprzyć to. Ładuję na krechę i taplam się w błotku. Przynajmniej szybciej ciacham kolejne metry do przodu.

Dobiegłem do przełęczy Majdan.

Kilkanaście dni temu otworzyli tu ścieżkę przyrodniczą przez Świerzową Ruską, ku pamięci nieistniejącej miejscowości i żyjących tu ludzi wysiedlonych podczas Akcji Wisła. Echo historii, przebywania w łemkowskim świecie. Hmm tylko kto się nad tym teraz zastanawia? Ileż różnych myśli człowiek ma podczas takiego biegu! Jest tyle czasu na to, że HEJ. W późniejszych fazach jest to jednak bardzo obciążające. Lepiej się wyłączyć i biec, bo myśląc zauważyłem, że po pierwsze to strasznie męczy i spowalnia, a po drugie było mi wtedy niedobrze. Dziwne… ale prawdziwe :). Każdy z nas ma inaczej i trzeba to zaakceptować. Wiem ile przede mną, co jak wspomniałem już jest dobre i złe. W tym momencie wiedząc ile mam poczułem się dobrze. Dlaczego? Nie wiem.

Kolejny punkt odżywczy to przełęcz Hałbowska, ale najpierw jeszcze pasmo Magury Wątkowskiej.

Z przełęczy wybiegam na Magurę, gdzie znajduje się ołtarzyk z okazji pobytu tutaj nie Papieża, a jeszcze wtedy Karola Wojtyły. Ten to przemierzał Beskid Niski i Msze odprawiał na górkach! Także i tutaj, na Magurze sprawował najświętszą ofiarę. Stąd ołtarz, ku pamięci. Wbiegając w to miejsce wiem, że osiągnąłem grań i tak stromo do góry póki co nie będzie. Kolejno Świerzowa, Ostrysz i Kolanin. Wiedziałem co mnie czeka. Kolejny rzeźniczy zbieg z kamieniami. Niby Beskid Niski, a potrafi dać w kość i pokazać stromizny nie ustępujące tym z Beskidu Żywieckiego lub Bieszczadów. Drugi z najtrudniejszych zbiegów na trasie. Na szczęście już bez czołówki, wszystko widać i więcej można ogarnąć. Bezpiecznie drę na dół.

64 kilometr

Docieram do Przełęczy Hałbowskiej.

Hmm dopiero, czy już? Skurcze nie wracają, kryzysu nie ma? Zajebiście, biegniem dalej. Na punkcie klasyka, znowu chłepcę colę. Kolejna niespodzianka. Bułki z szynką i majonezem. Gluten! Wspaniale, jestem na biegu. Bracie Karolu – mam dyspenzę. Jem! 2 sztuki pochłaniam łapczywie, trzecią biorę do plecaka. Cały czas mam świadomość, iż niby punkty odżywcze są co 20 km, ale w trakcie może mnie dopaść kryzys głodowy jak przed Bartnem. Dlatego wolę się ubezpieczyć. No to daję dalej. Znowu ścieżka i las. Omijam Kamień nad Kątami. Jedna z trzech gór o nazwie Kamień w Beskidzie Niskim. A to dlatego, że na szczycie są imponujące wychodnie skalne.
Kto wie jak nazywają się pozostałe Kamienie w Beskidzie Niskim i gdzie występują? Proszę napisać w komentarzu :). A co! Mały konkurs na wszechwiedzącego!
Wybiegam z lasu i moim oczom ukazuje się wieś Kąty razem z masywem Wątkowskiej za mną i pasmem Łysej Góry i Polany przede mną. Wspaniałe widoki, pogoda się przeciera. Piękny dzień się szykuje! Nie będzie padać, uff. Zbiegam do wsi, przebiegam przez most i znowu do góry pod górę Grzywacką. Podejście bez lasu, ale dające w kość. Zawsze pasmo Polany mi się trochę dłużyło. Tak było i teraz. Biegnę w tym lesie, granią. Delikatnie do góry to do dołu. Ze względu na kierunek praktycznie cały czas wschodni moim oczom czasem majaczy kolejna z rzeźniczych gór – Cergowa. Jeszcze spokojnie, jest czas by tam dobiec. W końcu zbieg z grani.

81 kilometr

Wbiegam do Chyrowej, kolejny punkt odżywczy.

Tutaj najbardziej na wypasie. Zupa i makaron z warzywami. Zajadam się smakołykami, popijam colą to herbatą, to znów colą. Co za uczta! Cholerka, dobrze idzie! Gdzie te skurcze? Ściągam buty, wyrzucam kamulce, wyciągam czyste skarpetki z zamiarem zmiany i myślę: „nie chce mi się, szkoda mi nowych skarpetek. Napieram dalej”. Chowam więc wszystko do wora, biorę tylko pozostałe shoty, gdyż nie wiem co mnie czeka. Druga część trasy przede mną.
Biegnę obok cerkwi, która jest unikatowa na skalę Beskidów. Po pierwsze położona w dolinie, a te obiekty budowano raczej na wzniesieniach, aby Bóg górował nad okolicą i trzymał pieczę. Taka to pełna mistycyzmu jest kraina Łemków. Po drugie ma murowane prezbiterium z drewnianą nawą i wieżą (babińcem). Niespotykane o tyle, że cerkwie są budowane albo w całości z drewna, albo w całości są murowane. Biegnę obok i czas wbiegać na wzgórze Zaśpit i górę Grab, gdzie Św. Jan z Dukli miał swoją pustelnię… Początkowo znów wznoszę się polaną do góry, wychodząc z doliny i opuszczając wspomnianą cerkiew. Pogoda dopisuje. Słońce świeci, zero chmurek. Piękne widoki zapierają mi dech w piersiach! Hej, przecież to ze zmęczenia! No tak… Wbiegam do lasu i cisnę pośród jesiennych kolorów, błota na ścieżce i tasiemek, które co druga chłoszcze mnie po twarzy. Mogłem omijać? No mogłem, ale mi się nie chciało, biegłem prosto :P. Dokładnie, człowiek ma wszystko gdzieś, biegnie do przodu i tyle. Myśleć nie trzeba, a nawet nie wolno (tutaj to przeszkadza jak wspominałem). W końcu dobiegam do pustelni, a tam oczywiście sobotni turyści! Patrzą jak biegnie upadły Anioł, kuśtykając pośród świętego miejsca. Niby się gapią, a to wkurza, ale Ci ludzie dodają wewnętrznej motywacji, jakoś tak bardziej chyżo zaczęło mi się biec. Zbiegam asfaltem, zaraz odbicie znowu w las.

Dobiegam do ruchliwej drogi relacji Dukla – Barwinek.

Tam wyczekuje na mnie kolega, by skasować czas i numerek. Krzyczę: „192” i przebiegam przez drogę, most. Wiem, że Cergowa objawi teraz przede mną swoje moce i sprawi, że będę mniejszy niż jestem. Albo dam radę, albo się wyrypię. Zaczynam. Z przodu nikogo, z tyłu też. Samotne sztychowanie. Podchodzę powoli, aczkolwiek z werwą i jednostajnym tempem. Po drodze wyprzedzam ultrasa co dodaje mi skrzydeł. Pod koniec zgłodniałem, jednak postanowiłem „na raz” zaliczyć szczyt. Na górze przegryzam pół bułki z szynką i majonezem. Podczas „Uczty” wyprzedziło mnie dwóch innych biegaczy. Zaczynam zbiegać. Ojjj łatwo nie jest. Kolana i uda zaczynają stawiać mocny opór! To nic, rozbiegałem bóle i cisnę do Lubatowej. Po drodze spotkałem dwóch kompanów, z którymi podążam do samego Iwonicza. Trochę odpuściliśmy na tym odcinku nie biegnąc, a idąc marszobiegiem około 9 km/h. Z Lubatowej podchodzimy cały czas asfaltem po Żabią górę i teraz prosto strzałka na Iwonicz.

102 kilometr

Wpadamy do Zdroju, a tutaj wita nas Speaker! „Witam kolejnych ultramaratończyków na 102 kilometrze. Dodajmy im energii!!!” Super, wbiegamy na punkt odżywczy, a tam to co zawsze + jeszcze więcej bułek z majonezem! Super Gluten! Tylko mój organizm już nie przyjmuje… już ma dość i powoli chce zwracać. Takie uczucie, chcesz jeść, burczy w brzuchu, ale ciało i wnętrzności są tak przebełtane, że wiesz, iż za dużo wchłoniesz. Zjadłem więc co mogłem, napiłem coli i herbaty ile dałem rady. Biegniem dalej. Mam nadzieję, że w Rymanowie będę o zmierzchu. Tak też się stało, podbieg po Suchą Górę, następnie Mogiłę i ląduję w Rymanowie Zdroju. Tam panie wolontariuszki dopingują i motywują. Nadeszła druga noc, zmrok nie opuści mnie do samego końca. Znane mi okolice. Ile ja się tą właśnie trasą nachodziłem z zakupami z Rymanowa na bazę studencką SKPB Rzeszów, kiedy było się bazowym, odpowiedzialnym za cały dobytek. Pan i władca na krańcu świata. Dosłownie! Mogę tu iść z zamkniętymi oczyma. Czasem i kilka razy dziennie się zdarzało. Więc najpierw ścieżką spacerową, następnie podbieg pod Wołtuszową – kolejną nieistniejącą wieś łemkowską wysiedloną podczas akcji Wisła. Przebiegam obok drewnianych rzeźb lokalnych mieszkańców, podczas wykonywania różnych prac. Następnie zbieg do potoczku i podejście na Dział, gdzie ławeczka widokowa i w lecie zawsze kąsające bąki. Teraz noc, bąków nie ma. Napieram i staram się z sentymentem wspominać czasy kiedy niosłem prowiant na bazę i browary… Wbiegam do lasu, chwilę prosto i zbieg wprost do potoku Wisłoczek. Jeszcze 200 m wzdłuż potoku przez gęstwinkę i jestem w bazie! Lecz tylko przemierzam obok, przez mostek i ląduję na asfalcie. Przede mną 4 km nudnej tafli by dotrzeć na ciepły punkt żywieniowy w Puławach Górnych.

120 kilometr

Marszobiegiem, gdyż biegiem już nie da rady docieram ze wspomnianymi kompanami pod stację narciarską na Kiczerę. Już do końca biegu trzymam się z kolegą Mateuszem, którego serdecznie pozdrawiam! Na punkcie zupa z dyni. Pycha! Wchłonąłem 4 kubki! Do tego el classico: coca cola, herbata i uwaga: syfska kawa, bo sen zaczął mnie ścigać. Nużyło mimo wysiłku. Zjadam jeszcze 2 banany na siłę. Wiem, że mimo wszystko pochłonąłem za mało, nie chcę by dopadł mnie stan z Bartnego, gdzie miałem ochotę zrezygnować z powodu odcięcia pompy. Jednak nie mogłem, mój organizm nie tolerował jedzenia… kiepsko. Ruszamy dalej w pasmo, którego się boję. Dlaczego? Bo jest nudne. Szedłem nim raz w życiu i nic tam nie ma. Gdy człowiek wejdzie na grań idzie raz delikatnie do góry, raz delikatnie do dołu, cały czas granią. Pośród pięknego lasu bukowego, no ale heloł. Ileż można podziwiać las bukowy i to nocą. Temperatura spada do około kilku stopni, przez grań przewala się zimny wiatr. Po raz pierwszy ubieram kurtkę, którą kopiłem specjalnie na ten bieg.
Kurtka zasługuje w tym momencie na swoje 3 grosze w historii. Normalnie nie miałem takowej kurtki biegowej. Posiadam techniczną, jednak trochę dużo waży i służy mi do zaliczania potężnych gór, a nie biegów. Pisałem do zarządu Łemkowyny, nie pozwolili nie mieć kurtki. Profesjonalizm! Musiałem coś wymyślić, ale kupować mi się nie uśmiechało. Nie mam potrzeby. Zaszedłem więc na allegro. Tam znalazłem licytację używanych kurtek i wylicytowałem starego Reeboka za 20 zł. Da się, Polak potrafi. Kurtka lekka, z sakiewką. Miałem z nią tylko biec. Jednak na Paśmie Bukowicy uratowała mi żywot… Dziękuję zarządowi za nieustępliwość!
Wracamy do biegu. Ostre podejście, jedno z ostatnich dużych, na Skibce. Dalej wiem co następuje, długi 15 km odcinek na Tokarnię przez Wilcze Budy i Smokowiska. Biegnę nocą, pośród jasnego jak słońce księżyca. Czołówka zaczyna mi padać… Po chwili tak słabo świeci, że księżyc daje lepszą poświatę i oświetla ścieżkę pośród prześwitów drzew. Teraz tylko zadaję sobie pytanie, dlaczego nie wyciągnąłem drugiej czołówki tylko do końca biegu szturmowałem z tą wyczerpaną? Kto to teraz wyjaśni, jak sam nie potrafię? Biegnę, a raczej marszobiegiem napieram do przodu. Lasem bukowym przez pasmo Bukowicy. Nagle wyłaniają się znicze na środku ścieżki… Hmm takie zaproszenie na drugi świat? Jeden znicz, drugi i ognisko. Tak, to Wilcze Budy. Biwak pełną gębą, herbatka w garze się gotuje. Pyszniutka! Z cytryną i sporą ilością cukru. Chłepcę namiętnie i z małym uśmiechem zabieram się to przemierzania bezkresu tego „przeciekawego” pasma. W końcu teren się odsłania. Nareszcie! Wiem, że Tokarnia – najwyższy punkt Bukowicy już niedaleko. Zbiegam trochę niżej i już drę terenem bez lasu na szczyt, gdzie króluje przekaźnik, jednak zupełnie nieoświetlony.

136 kilometr

Jeszcze trochę szczytem i zbieg w dół otwartym terenem do wsi Przybyszów. Tam ostatni punkt odżywczy. Wiem, że jeszcze około 14 km do mety! Mój organizm już zupełnie nic nie przyjmuje, jadłby oczami, a resztą zwracał. Wiem jednak, że nie jedząc odetnie mi palnik i zostanę z niczym. Wpycham ciastka, próbuję paluszki, ładuję na siłę banany, popijam herbatą na zmianę z coca colą. Jakoś wchodzi. Jeszcze jeden paluszek, banan. Hej, ku ostatniemu odcinkowi! Zaczynam podbieg na Wahalowski Wierch. Oczywiście nie od razu. Pierwiej do góry, lasem, mozolnie, resztkami sił. By następnie znowu nudno granią, gdzie następuje kolejny upadek psychiki wśród pięknego bukowego lasu. A powinien on cieszyć… Nie dzisiaj. Nie drugiej nocy. Oczy mi się zamykają, trochę mi się wydaje, że płynę, unoszę się ponad ścieżką i błotem, a tymczasem snuję się niczym ostatnia sierota. Znowu odkryty teren. Na szczęście! To stok Wahalowskiego, gdyż także jest odkrytym pipantem (górą). Więc delikatnie do góry, pośród długo leżących tutaj, prrzegnitych stogów siana. Na górze ognisko, namiot. Ekipa ŁUT odznacza numery, po raz ostatni. Wszystko dzieje się po raz ostatni. Ta świadomość dodaj skrzydeł! Mijam tabliczkę z nazwą szczytu i łatwą do zapamiętania wysokością: 666 m.n.p.m. Wbiegamy z Mateuszem w las. Znowu błoto niemiłosierne, psychika podupada po raz enty. Prosto, mozolnie bez fajerwerków. W końcu zbieg w dół. To ten ostatni, ochoczo więc atakujemy do dołu. Po dłuższej chwili majaczy w dole światło, a ścieżka staje się pewniejsza. Cholera, nareszcie Komańcza! Dobiegamy do asfaltu, na prawo klasztor sióstr Nazaretanek, my natomiast bijemy w lewo. Ostatnie 2,5 km asfaltem, ku centrum wsi. Dobiegamy do drogi królewskiej, czyli tej łączącej Cisną z Zagórzem. Prosto zgodnie z taśmami i kolorem czerwonym Głównego Szlaku Beskidzkiego. Resztkami sił, ale biegniemy!
Wpadamy na linię mety. Kilka osób bije brawo, odpalam filmik, krzyczę „Jeeeeeeeaa!!!!”, po tym dzikim szale oklaski znowu się wzmagają, czerwony licznik wskazuje: 26 godzin 26 minut. Co za czas, co za emocje! Autoironia z mojej strony nie ma granic. Śmieję się z samego siebie i mojego niby wyczynu porównując się z tym co osiągnęli panowie z czołówki. Tutaj należy chylić czoło, bić pokłony i podrzucać ich do góry.

Mój „wyczyn” to fraszka. Jednak dla mnie jeden z największych! Nie spodziewając się dostałem w zamian za ukończenie biegu polar z napisem „finisher Łemkowyna Ultra Trail 150” w kolorze czerwonym. Mmmmm taki dla sangwinika :). Pysk mi się uśmiechnął. Kuśtykając siadam przy ognisku z łezką w oku, wypijam zupkę, jem pierogi, patrzę w ogień otępiale. Temperatura poniżej zera, szron wokoło, a ogniki harcują przed zwycięzcami morderczego dystansu…
Był bieg i się skończył. Przełamałem siebie po raz kolejny. Ile to już razy było? Kaleka ze mnie od tego łamania :P. Wszystkie bóle fizyczne i psychiczne, które chłostały mnie w twarz raz za razem są teraz mgiełką przeszłości i wspomnień, które powoli znikają. Pytanie, czy mogłem pobiec lepiej? Miejscami na pewno tak, ale czy ostało by sił na końcówkę? Czy przyszedłby kryzys wbijający mnie w ziemię i niepozwalający zrobić już ani jednego kroku naprzód? Strategia więc okazała się dobra. Wykrzesałem cały swój potencjał, dzięki czemu ukończyłem bieg w dobrym czasie. To było moje maksimum na rok 2015. Nie rzucam rękawic, wręcz przeciwnie. Podejmuję wyzwanie z samym sobą, bowiem przygoda dopiero się zaczyna a nazwisko Pabian i BRUBECK Pabiano Team w przyszłości powędruje znacznie wyżej w rankingach.

Dziękuję wszystkim, którzy mnie mentalnie wspierali podczas imprezy, sobie za mądre ukończenie biegu, firmie BRUBECK za możliwość uzbrojenia mojego ciała w ciuchy termo, które spisały się REWELACYJNIE, odprowadzając pot i cechując się szybkim schnięciem na ciele. No to co? Gramy dalej! 😀

Related posts

Biesy Trail Czady 2019 – Pierwszy raz na najwyższym podium

12 PKO Bieg Niepodległości – nowa życiówka na 10 km!

Bieg Ultra Granią Tatr 2019