Diadem Polskich Gór – Dzień X – Wkońcu przyszedł…

Kompan w napieraniu

Dzień rozpoczął się od spotkania z kolegą Pawłem Mazurem, który zyskał trochę czasu i postanowiliśmy, że razem zdobędziemy najwyższy szczyt Beskidu Wyspowego. Paweł jest rekordzistą zimowej Korony Polskich Gór w wersji bez wsparcia, więc tematyka zdobycia szczytu nie jest mu obca.

Tym bardziej, że w okolicy ma swój pensjonacik, tereny rozłożył na czynniki pierwsze. Na górę postanowiliśmy udać się od strony południowej szlakiem zielonym. Koncepcja spodobała mi się, gdyż tędy Mogielicy jeszcze nie zdobywałem. Szlak pusty, przyjemny i dobrze oznakowany. Zgubić się nie sposób. Mało tego. Dziwnie szybko się nim wchodzi, a jeszcze szybciej zbiega. W pięknej pogodzie zdobyliśmy wierzchołek, wyszliśmy na co raz mniej stabilnie stojącą wieżę by popatrzeć na zapierające dech w piersi beskidzkie krajobrazy i nie zwalniają tempa technicznym zbiegiem udaliśmy się w kierunku samochodu.

Znowu widoki, zapiera dech w piersi. Od lewej Lubogoszcz, Ćwilin, Śnieżnica, Cięcień

Dopiero wschód

Krzyż papieski

Trochę błądzenia

Na górę postanowiliśmy dostać się od strony północnej wzdłuż granicy Gorczańskiego Parku Narodowego. Według mapy Pawła (chyba Express Map) wiódł tamtędy szlak turystyczny, na mojej mapie (Compass w Traseo) tego jednak nie odnotowałem. W praktyce szlaku już nie było, natomiast widoczne na drzewach były ślady po istniejącym kiedyś szlaku – zamalowane na szaro oznaczenia na niektórych drzewach.  Stąd różnice na mapach. Poruszaliśmy się sukcesywnie do góry drogami stokowymi. Byliśmy właściwie zorientowani, na właściwym masywie więc pozostawało tylko wynieść się na grań masywu, a następnie szukać wierzchołka. Ten natomiast odnotowany jest bardzo dobrze, szeroka polanka, krzyż, tablice informacyjne. Jednak docierając leśną drogą do grani nic takiego nie zauważyliśmy. Mapa i GPS pokazywał, że staliśmy w najwyższym, właściwym punkcie, każda inna droga kierowała nas w dół. Coś tutaj nie grało. Pognaliśmy na zachód – zaczęliśmy opadać. Powrót i obraliśmy kierunek wschodni przez las i młodnik. W tym kierunku wysokości nie traciliśmy, więc po płaskim gnaliśmy do przodu. W końcu trafiliśmy na drogę, gdzie po 200 metrach trafiliśmy na polankę i oznaczenia. Szczyt osiągnięty! Trochę małym trudem, ale jednak. Więc jak tu teraz powrócić, by trafić do samochodu? Intuicja i górskie przeczucie. Zadziałały idealnie. Czasem inną drogą, czasem już znaną z podejścia wylądowaliśmy idealnie pod samochodem. Tam rytuał i ruszyliśmy na kolejne kolosy Beskidy Wyspowego.

Widok rzecz jasna na Mogielicę

Górskie doświadczenie

Pojechałem w stronę Limanowej by od wschodu spróbować podjechać jak najwyżej pod Pasmo Łososińskie. Od Męciny zgodnie z mapą wiodła w kierunku północnym droga do kamieniołomu. Plan minimum to było zostawienie właśnie tam samochodu. Jeżeli dałoby się podjechać dalej – byłem skłonny z tego skorzystać. Plan minimum został wypełniony. Droga do kamieniołomu była szeroka, przystosowana do pojazdów dużego gabarytu, jednak tam asfalt się nie kończył. Udałem się w dalszą drogę, wzdłuż czerwonego szlaku. Podjechałem idealnie na południe od kulminacji pasma na Jaworzu. Tam na poboczu zaparkowałem wehikuł i po raz ostatni z Pawłem obraliśmy kierunek na azymut pierwszą spotkaną drogą leśną. Byle dotrzeć do grani i połączyć się z niebieskim szlakiem. Udało się bardzo szybko i stromo. Następnie już płaskim terenem, trochę biegowo dotarliśmy do szczytu i tabliczki informacyjnej. Poszło perfekcyjnie, wg obliczeń i zamierzeń. Na powrocie wskoczyliśmy jeszcze na wieżę widokową skąd kolejnego ciepłego i bezchmurnego dnia roztaczała się wyborna panorama na wyspy Beskidu.

Wieża pod Jaworzem. Nigdy nie zapomnę pamiętnego Kierata, kiedy wylądowałem tutaj na 90 kilometrze

Chełm

Filecik z łoscypkiem i żurawinką

Początek zniszczenia

Przygoda z Beskidem Wyspowym skończyła się. Pojechałem do Krościenka w celu skonsumowania obiadku wraz z myślami o obraniu kierunku zdobycia najwyższego szczytu Pienin. Po zacnej wyżerce obok ronda w Krościenku podrzuciłem Pawła na przystanek by złapał coś jadącego w kierunku Tatr. Ten to miał dopiero zacne pomysły na długie przebiegi w tym rejonie. No cóż, mi pozostawało udawać się sukcesywnie dalej na wschód. Co raz bliżej końca, ale koncentracja musiała wejść na maksymalny poziom. Wysoką postanowiłem zaatakować od strony słowackiej. Mimo, że do Jaworek i Homola miałem tuż, tuż. Decyzja była spowodowana łatwym dojazdem do Piwnicznej i następnej góry. Jak pomyślałem, tak zrobiłem. Udałem się w kierunku Zbiornika Sromowieckiego, przekroczyłem granicę i południowym traktem dojechałem pod zielony szlak wlotowy na Wysoką. Poszło lekko, za lekko. Dlatego popełniłem błąd, który kosztował mnie bardzo wiele już do końca całej wyprawy. Po zdobyciu szczytu coś mnie tchnęło, by skrócić trochę drogę znaną mi ścieżką w kierunku północno-wschodnim. To była zła decyzja. W zimie ścieżka jest łatwa i widoczna, w lecie natomiast przede mną wyrosły krzaki, pokrzywy i żyjąca w pełni przyroda. Przedzierałem się w spodenkach biegowych po pas w pokrzywisku, znieczulając doszczętnie nogi, które na tym etapie delikatnie drętwiały. Dotarłem w bólach do ścieżki, sypiąc po drodze subtelne przekleństwa. Ból minął, został znieczulony, więc rozpocząłem zbieg do samochodu. Przy busiku wytrzepałem sporo dużych kamieni z buta, których wcześniej nie czułem. Założyłem klapki, a na stopach poczułem ból, kłucie, rany. Tak rozpoczęła się moja męka na ostatni etap wyprawy. Dzięki temu znieczuleniu kamienie poraniły mi stopy od spodu. Otwarte rany pracowały już do ostatniej góry, a to wpłynęło na nadwyrężenia w mięśniach golenia.

Podejście zielonym szlakiem od strony słowackiej

Piękny widok na pasmo Radziejowej

Oraz klasyka w stronę Pienin Małych, Właściwych i Spiskich. Na horyzoncie widoczne Trzy Korony

Ból się nasila

Ruszyłem w kierunku Piwnicznej i przysiółki Obidza na Przełęczy Gromadzkiej.  Podjechałem pod parking wyjściowy i obrałem kierunek na Wielki Rogacz. Dyskomfort zaczął powoli dawać o sobie znać. Następnie przez Przełęcz Obrazek dobiłem do Głównego Szlaku Beskidzkiego. Po drodze zauważyłem oznaczenia Biegu 7 Dolin – najpopularniejszej imprezy biegowej po tej stronie gór. Ostatnie podejście i osiągnąłem wierzchołek. Niestety wieża była już nieczynna. Pierwsza seria schodów ściągnięta oraz tabliczka, że wejście grozi śmiercią i kalectwem. Postanowiłem nie próbować innym sposobem. Darowałem sobie i ruszyłem w dół ciężkim, nienaturalnym krokiem. Mięsnie pracowały w sposób im niewiadomy i wcześniej niespotykany, kontuzja tworzyła się z każdym krokiem. Z bólem dotarłem do samochodu.

Pieniny z pod Radziejowej

Mroczne klimaty

Słońce znów chyliło się ku zachodowi. Dzień po dniu zaczynał się i mijał niezwykle szybko. Tylko krajobrazy zmieniały się jak w kalejdoskopie. Jeden po drugim, a każda góra i każde podejście było wyjątkowe na swój niespotykany sposób dostarczając mi masę frajdy, przemyśleń, szacunku i podziwu dla przyrody. To co Bóg zrobił w tych górach to kawał idealnej roboty. Coś fantastycznego! W tych upojeniach dotarłem Muszyny, skąd obrałem kierunek na południe do Leluchowa. Tam bowiem znajdował się optymalny niebieski szlak, którym mogłem pewnie osiągnąć wierzchołek. Na dojeździe towarzyszył mi piękny zachód Słońca, samochód zaparkowałem na sporym placu pod sklepem z zabawkami, wózkami i innymi przyborami, które przydają się młodym rodzicom. Ze względu na późną porę sklep był już zamknięty, a wokół pusto. Uznałem, że nie sprawię nikomu problemu parkując w rogu placu mojego rumaka. Do plecaka wrzuciłem naładowaną czołówkę i ruszyłem do góry. Szlak mało uczęszczany, ale dobrze oznakowany. Micha mi się cieszyła, gdyż to właśnie lubię w górach. Ciszę, spokój, tajemniczość. Co raz mniej takich szlaków, ale nadal sporo. Wiem, że tutaj ta tendencja utrzyma się jeszcze bardzo długo. Ta samotność w ogóle mi nie przeszkadzała, była wręcz moją przyjaciółką. Na większość gór wchodziłem samotnie i wcale za ludźmi nie tęskniłem. Jednak potrzebny jest taki czas, który będzie tylko dla Ciebie i tego co masz wokół oraz w swoim umyśle i sercu. Na szczyt dotarłem w sporym wietrze, o zmroku. Klimat tajemniczy i groźny. Poczułem ciarki na plecach. Coś tutaj mówiło bym miał się na baczności. Pełen koncentracji zacząłem zbiegać techniką kulawą w dół. Dotarłem już w ciemności do samochodu. Przeżegnałem się. Chyba nocne wędrówki przestały mnie jarać i podniecać. Coś pękło. Człowiek z każdym dniem się starzeje, pokornieje, staje się rozważny? Sam nie wiem, czym to tłumaczyć. Nie mniej, chodzenie po górach nocą to już nie te same podniecenia co za młodu. Szczęśliwy, że dzisiejszy dzień zakończył się optymalnie pojechałem na nocleg w kierunku Krynicy Zdrój. Dotarłem na stację benzynową, gdzie niestety nie spotkałem prysznicy, ale trafiłem na miłą i serdeczną obsługę. Poprosiłem więc Panów o możliwość umycia się w toalecie po całym dniu. Zgodę otrzymałem, poprosiłem nawet o mopa by posprzątać po procederze. Umywalka na szczęście była większych rozmiarów, to też mogłem umyć się całkowicie od stóp do głów. Podczas mycia wszedł co prawa jeden z klientów stacji, trochę go wmurowało podczas gdy ja akurat z gołym zadkiem siedziałem na skraju umywalki podmywając najważniejsze części mojego ciała. Widok co najmniej dziwny. Skończyło się na śmiechu i obróceniu sytuacji w żart, o ile można z takich poważnych sytuacji żartować 😊. Umyty zasnąłem kamiennym snem.

W Leluchowie – miła Zaczyna się koniec świata Tam anioł traci głowę Z brzozami się brata

Gdzieś na Słowacji

Sam o zmroku, znów na szczycie

Related posts

Niebieskie Wyzwanie 2016 – Odc. 11 – Końcóweczka i Podsumowanie

Niebieskie Wyzwanie 2016 – Odc. 10 – Pogórzańskie piekło

Niebieskie Wyzwanie 2016 – Odc. 9 – Warto dojechać do końca